Wioletta Grzegorzewska: Pisanie to wciąż zawód z kosmosu
6 maja 2018
Większość rzeczy które przeczytałam, miało wpływ na to, jak sama buduję narratora. Zauważyłam, że nie potrafię budować napięcia w swoich książkach, więc żeby się tego nauczyć, przeczytałam pięć książek Margaret Atwood – wyznaje Wioletta Grzegorzewska w rozmowie z Anną Solak.
Co teraz czytasz?
Ostatnio poezję amerykańskiej poetki Mary Oliver z tomu nominowanego do Pulitzera, podania chasydzkie, trzy powieści Isaaca Singera i – książkę, która zostawiła we mnie najsilniejsze wrażenia – „Autobiografie” Thomasa Bernharda. Czytałam ją bardzo uważnie i powoli, bo istotne jest w niej każde zdanie o dorastaniu podczas wojny w katolickim, austriackim mieście. Nie da się opowiedzieć, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta książka. Każde zdanie w niej brzmi jak długa, poskręcana skórka jabłka, którą na końcu ktoś bezlitośnie, brutalnie odrywa od miąższu. To jedna z tych książek, o których John Flanagan pisał, że „do dobrych książek chcesz wrócić, a wspaniałe zmieniają całe Twoje życie”. Za taką książkę uważam też „Zniewolony umysł” Miłosza. W tej chwili czytam także przedwojenne gazety, żeby przesiąknąć tamtym czasem.
Dla przyjemności czy dla pracy?
Dla pracy, ale i dla przyjemności. Taka lektura pokazuje, że jako odbiorcy historii mamy sfałszowany jej obraz. Myślimy, że w tej chwili fałszuje się rzeczywistość, podaje fejkowe informacje, a przecież tak było od zawsze. Zaskoczyło mnie na przykład, że przed wojną Warszawa, nazywana kiedyś Paryżem Północy, była jednocześnie bardzo nowoczesna i bardzo biedna – połowę mieszkańców stanowili ludzie bezdomni i bezrobotni. Powstał wtedy m.in. budynek PKO, było mnóstwo nowoczesnych sklepów, dom towarowy braci Jabłkowskich, który wyglądem przypominał współczesne centra handlowe. A my wyobrażamy sobie życie w przedwojennej stolicy jako zamierzchłe czasy.
Jeszcze ze studiów historycznych pamiętam, jak trudno było oderwać się od takich gazet pełnych interesujących artykułów, felietonów, drobnych ogłoszeń…
To prawda, wciągająca lektura. Mnie ciekawią na przykład nazwiska i pseudonimy autorów publikujących teksty literackie na przykład w „Życiu Częstochowy” czy lwowskiej „Chwili”. Niektóre z nich są naprawdę dobre, więc zastanawia mnie, co się potem z tymi ludźmi działo. Zginęli czy zostali pisarzami po wojnie?
Albo czy na przykład danego tekstu nie napisała kobieta pod męskim pseudonimem.
Tak, jak Marta, bohaterka Elizy Orzeszkowej, która chcąc zarobić, przygotowuje dla pewnego księgarza przekłady, ale wie, że jako kobiecie będzie jej trudniej.
Wybierając lektury, sugerujesz się płcią autora?
Nie przeszkadza mi podział literatury na męską i kobiecą, bo kiedy to kryterium zostało wprowadzone do badań, pozwoliło pokazać problemy dotyczące spraw kobiet. Dla mnie sformułowanie „pisać literaturę kobiecą” stanowi komplement, więc jeśli ktoś chce rozpatrywać moje własne książki pod tym kątem – problematyki kobiet, wątków i postaci kobiecych – bardzo mi to odpowiada. Jestem jednak przeciwna, kiedy taka literatura jest spychana na margines, traktowana stereotypowo, lekceważona przez wydawców. Na przykład kiedy powieść poruszająca kobiece wątki jest publikowana w różowej okładce, z obowiązkową szminką i szpilkami na obrazku.
Od razu wiadomo, że żaden mężczyzna nie sięgnie po taką książkę.
Właśnie, a przecież mógłby, z korzyścią dla siebie. Przychodzi mi teraz na myśl poetka Anna Świrszczyńska, pisząca poezję wybitnie kobiecą, ale skierowaną do obu płci.
Sama też zaczynałaś od pisania poezji. Wracasz jeszcze do niej czasem czy jesteś już całkowicie zanurzona w prozie?
Właściwie nie ma dnia, żebym nie sięgnęła do jakiegoś wiersza. I ze względu na książkę, którą w tej chwili piszę, i z tego powodu, że chcę sobie pewne rzeczy odświeżać. Jestem właśnie po lekturze stu wierszy autorów polsko-żydowskich. To niesamowite, jak wielu poetów straciliśmy w czasie II wojny, na przykład Mieczysława Brauna czy Stefana Pomera, o których krytyka zdaje się już nie pamiętać. Myśląc o dwudziestoleciu, pamiętamy najczęściej o skamandrytach, Tuwimie czy Słonimskim. Zawsze, kiedy pracuję nad dłuższą prozą, czytam wiersze.
Myślisz, że to pomaga ci pisać?
Zdecydowanie. Poezja potrafi uchwycić esencję świata, zadaje istotne pytania i koduje dany czas i obrazy. Bez niej nie byłabym w stanie pisać prozy. A piszę zawsze: w trakcie wędrówek po rezerwatach przyrody po hrabstwie Essex, w podróży, samolotach, pociągach, restauracjach, a kiedy nie mam akurat pod ręką papieru, notuję w telefonie. Podam ci przykład – kiedyś poszłam nad Tamizę, bo mieszkam w małym miasteczku nad Tamizą właśnie, i w trakcie spaceru zobaczyłam, jak zachodzące słońce lepi się do owoców głogu. Zapisałam to wrażenie w telefonie i wykorzystałam je potem w powieści.
Skoro tak, to chyba nigdy naprawdę nie odpoczywasz.
Wydaje mi się, że potrafię się wyłączyć: zająć córką, psem, domem czy ogrodem, chociaż z tego ostatniego nic mi nie wychodzi. Rosną w nim same chwasty i usychające badyle. Rośliny czują, że nie mam do nich cierpliwości, tak jak do słów. Mimo to codziennie muszę wyjść do ogrodu, trochę pokopać, dotknąć świeżej ziemi. To mnie odpręża. Wychowałam się blisko natury, na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie mój dziadek do końca życia wykopywał z dzikich kopalni na swoim polu kamień wapienny. Mimo to potrafię odpoczywać, a to „łapanie wrażeń” jest mimowolne, jak u malarzy, którzy wciąż przetwarzają w sobie widziane obrazy.
Myślisz, że w twoich własnych książkach są ślady tych już przez ciebie przeczytanych?
Tak. Na przykład gawędziarstwo w „Gugułach” jest echem lektury Hrabala albo Kundery, Babla, Gombrowicza, Iwaszkiewicza, Grudzińskiego, Lipskiego. I choć nie mam mistrzów, większość książek, które przeczytałam, miało wpływ na to, jak sama konstruuję fabuły, tworzę postaci i narratora. Formy uczyłam się od innych. Zauważyłam też, że nie potrafię budować napięcia w swoich książkach, więc żeby się tego nauczyć, przeczytałam pięć książek Margaret Atwood, m.in „Opowieści podręcznej”, „Oryks i Derkacz”, dlatego że ta pisarka jest bardzo precyzyjna.
I te pięć książek wystarczyło, żeby nauczyć się dramaturgii?
Nie, chyba wciąż się tego uczę. Z tego samego powodu zaczęłam też czytać innych amerykańskich pisarzy, na przykład Philipa Rotha czy Donnę Tartt.
„Szczygła”?
Nie, „Małego przyjaciela”. Ale on też jest słusznych rozmiarów, ponad 700 stron, więc już się tak nim zmęczyłam, że postanowiłam uciec do Bernharda.
Czyli jednak nie czytasz ciągiem wszystkich książek jednego autora?
Mam tak na przykład z Pascalem Quignardem, Hertą Müller i Julianem Barnesem. I jestem zła, bo w księgarni, w której kupuję, nie ma nic Barnesa po polsku. Mogłabym oczywiście przeczytać go po angielsku, ale to już nie będzie to samo. Kiedy zaczęłam czytać po angielsku, zauważyłam, że mam problem nie tyle z pisaniem – tu nic się nie ruszyło – ile z komunikacją. Niestety z racji tego, że mieszkam za granicą, nie do wszystkich polskich wydań mam dostęp.
Właśnie, jak to jest z twoją biblioteką? Masz półki pełne książek?
W swoim gabinecie mam jeszcze stare polskie słowniki, które sprawdzają się najlepiej. Albo kolekcję polskich czasopism: „Studium”, „Twórczość”, prawie całą czarną serię z PIW-u, całą serię literatury światowej, która kiedyś wychodziła z „Gazetą Wyborczą”. Lubię czytać książki na czytniku, to wygodne, ale zdecydowanie wolę te papierowe. I nie chodzi tu wcale o jakieś sentymenty, jak np. zapach papieru. Nie przesadzajmy. Zapach to ja miałam, bo mój ojciec pracował w papierni, ja sama kiedyś w księgarni, więc nie w tym rzecz. Pod koniec lat osiemdziesiątych tata przynosił z fabryki na przykład klasykę rosyjską, więc podkradałam mu te wydania cały czas. W tamtych czasach istniał szacunek do książek, grzechem byłoby na przykład spalić jakąś książkę w piecu. Do biblioteki w Koziegłowach chodziłam pięć kilometrów przez pola, a kiedy do mojej szkoły podstawowej przyjechał autor wierszy, wszyscy uczniowie bez przymusu poszli na spotkanie w sali gimnastycznej. Każdy chciał zobaczyć, jak wygląda prawdziwy poeta.
To sprawiło, że sama piszesz?
Nie, akurat nie to. Czytelnicy moich „Guguł” wiedzą, że chciałam malować. To mi się z rożnych względów nie udało, więc potem marzyłam skrycie, żeby iść na medycynę i zostać lekarką – kardiolożką, ale w liceum nie mogłam nigdy dostać piątki u mojego wymagającego profesora od biologii. Żeby dobrze u niego zdać testy czy napisać klasówkę, trzeba było czytać więcej niż inni, mieć dostęp do pewnych pozycji, między innymi „Biologii” Villeego, która w tamtych czasach, u schyłku Peerelu, była trudna do zdobycia w mojej wiosce. Pewnego dnia idę na ciastko do cukierni, która znajduje się przy rynku, patrzę, a tam moja wymarzona „Biologia” leży na półce. Z tego co teraz wiem, właścicielka cukierni miała syna, który poszedł na medycynę, i wystawiła tę książkę po nim, między tymi pączkami i wuzetkami, obok maszyny do lodów. Przez cztery dni tam zaglądałam i zastanawiam się, skąd by tu zdobyć pieniądze na tę książkę. A kiedy wreszcie pożyczyłam je od wujka, okazało się, że jest już za późno, bo ktoś ją kupił. W ten sposób nie dostałam piątki z biologii i nigdy nie zostałam lekarką.
Pożyczasz swoje książki?
Ulubionych nie pożyczam, bo mogę ich już potem nie odzyskać. Za często się przeprowadzam. Poza tym robię zapiski na marginesach, to trochę wstyd pożyczać takie książki z osobistym komentarzem. Ale miałam kiedyś taki układ z przyjaciółką, że nawet przesyłałyśmy sobie swoje książki pocztą. Taki rodzaj bliskości.
Masz grono znajomych, z którymi możesz rozmawiać o książkach?
W przeważającej mierze moi znajomi to ludzie, z którymi mogę gadać głównie o tym. Mam wrażenie, że ludzie, którzy czytają, myślą w inny sposób. Kiedy mieszkałam na wyspie Wight, nie mogłam chodzić co niedzielę na lokalne pchle targi, bo wracałam z nich zawsze z trzema siatkami książek. Ludzie wyprzedawali tam rożne rzeczy, których chcieli się pozbyć, a książki leżały na plaży, rozłożone bezpośrednio na kocach.
W Wielkiej Brytanii ludzie też wymieniają się książkami?
Wymieniają albo oddają je za darmo. Z półki z książkami w markecie Co-op wzięłam sobie kiedyś „Fortepian” i „Hobbita”. Przy niektórych angielskich plażach stoją regały, z których – po wrzuceniu funta do skrzynki – możesz zabrać sobie książkę i później zwrócić ją albo i nie. Ale za to kiedy rok temu w moim miasteczku, East Tilbury, spłonęła biblioteka, nikt nie zainteresował się tym, by ją odbudować, i nadal nikt się o to nie stara.
Z braku finansów czy inicjatywy?
Inicjatywy również. To miasteczko postindustrialne, które ma już za sobą dni swojej świetności, kiedy tętniło życiem i kulturą. Kiedyś miało centrum kulturalne, wielką fabrykę butów Tomasza Baty, teraz nikt nawet nie czuje potrzeby odbudowania biblioteki.
Twoi sąsiedzi wiedzą, że piszesz?
Chyba wiedzą, ale częściej pozdrawiają mnie słowami „Hello, Julia’s mommy!” niż pytaniem o moje pisarstwo. Pisanie to wciąż dla wielu zawód z kosmosu. Kiedy miałam spotkanie autorskie na północy Anglii, dostałam honorarium dopiero po pięciu miesiącach. Ochroniarz, który pilnował porządku podczas mojego wieczoru – od razu.
Rozmawiała: ANNA SOLAK
WIOLETTA GRZEGORZEWSKA (ur. 1974) – poetka, prozaiczka. Opublikowała tomy poetyckie: „Wyobraźnia kontrolowana”, „Parantele”, „Orinoko”, „Inne obroty”, „Ruchy Browna”, dwujęzyczny wybór wierszy „Pamięć Smieny/Smena’s Memory” oraz tom zapisków „Notatnik z wyspy”. „Guguły” – druga książka prozatorska – była nominowana do Nike 2015, a jej angielski przekład „Swallowing Mercury” znalazł się na długiej liście nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera.
ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.
Zobacz także: Niech ci się darzy: „Stancje” Wioletty Grzegorzewskiej