Festiwal Fabuły: Transformacja – o zmianie bez języka

17 maja 2018

Festiwal Fabuły 2018 – Transformacja – o zmianie bez języka – Andrzej W. Nowak

Zacznijmy od pewnej herezji – transformacja w Polsce wcale nie zaczęła się w 1989 roku. Nie jest też pewne, czy była tak nagła, jak nam się wydawało. Aby to zobaczyć, należy zmienić dotychczas używane sposoby jej ujmowania – pisze Andrzej W. Nowak.

WSTĘP

W klasycznym języku marksistowskim zwykło się wyróżniać pojęcia klasy-w-sobie i klasy-dla-siebie. W pierwszym wypadku oznacza to, że mamy do czynienia z nieświadomą grupą ludzi, którzy są stworzeni przez warunki zewnętrzne, procesy socjoekonomiczne, historyczne etc. W przypadku klasy-w-sobie kluczowe jest to, że jesteśmy jacyś, ale o tym nie wiemy, stworzeni, ale nie (samo)nazwani. W przypadku klasy-dla-siebie mówimy o procesach, które pozwalają danej grupie ludzi rozpoznać siebie jako specyficznych, nie tylko wytworzonych przez wspomniane wyżej procesy, ale i mających świadomość tego faktu. W takim wypadku jesteśmy nie tylko stworzeni, ale i (samo)nazwani. Czyli wiedza pojmowana jest jako warunek zarówno tożsamości, jak i sprawczości. Uzyskanie świadomości to dopiero początek drogi ku sprawczości, ku możliwości samostanowienia. Marksistowskie rozróżnienie jest silnie osadzone w słowniku Hegla, stąd akcent położony na relację pomiędzy podmiotowością a sprawczością.

Zatrzymajmy się na chwilę w tym momencie. Świadomość, choć jest tak ważna, nie wystarczy, musi jeszcze potrafić zrealizować się poza sobą – zmienić świat. Od tego, że uświadomię sobie złe nawyki jedzeniowe i nazbyt siedzący tryb życia, do regularnego joggingu droga jest daleka, wymaga zaangażowania zarówno woli, jak i przekształcenia całego stylu życia. Zapośredniczenie naszej świadomości, sprawczości poprzez coś zewnętrznego jest kluczowe, aby zaistnieć mogła możliwość przekształcenia świata na tyle, aby zrealizować swe cele i poczuć się w nim jak „u siebie”. To domknięcie całości procesu. Podsumujmy: w naszkicowanej powyżej marksistowsko-heglowskiej opowieści mamy trzy momenty – bycie-w-sobie, czyli podleganie procesom zewnętrznym, które nas tworzą; bycie-dla-siebie, czyli uświadomienie sobie własnego położenia; uzewnętrznienie (bycie-poza-sobą), czyli przekształcenie świata na tyle, aby czuć się sprawczym, niewyalienowanym, „jak u siebie w domu”.

Powyższy schemat jest uniwersalny. Pozwala opisać zarówno procesy grupowe, jak i zmagania indywidualne. To, co jest zaletą takiej filozoficznej skrzynki z narzędziami, jednocześnie obarczone jest poważną wadą: jeżeli nie zaaplikujemy jej do jakiegoś konkretu, pozostanie łatwym schematem, który wyjaśnia wszystko i nic. Szlifując metafory, precyzując pojęcia, pozostaniemy tymi, którzy „ostrzą noże, ale niczego nie kroją”.

Jednak przywołałem ten schemat nieprzypadkowo, chcę sprawdzić, na ile skuteczny okaże się on do analizy polskiej transformacji po 1989 roku. Zapytajmy zatem: czym była transformacja-w-sobie, czym była, a może czym dopiero staje się transformacja-dla-siebie i czym jest (a może dopiero zaistnieje?) transformacja, dzięki której poczujemy się „u siebie w domu”.

 

TRANSFORMACJA-W-SOBIE, KTÓREJ NIGDY NIE BYŁO

Zacznijmy od pewnej herezji – transformacja wcale nie zaczęła się w 1989 roku oraz nie jest pewne, czy była tak nagła, jak nam się wydawało. Aby to zobaczyć, należy zmienić dotychczas używane sposoby jej ujmowania. Historię można opowiedzieć w ujęciu nacjonalizmu metodologicznego, czyli ograniczać swą analizę do konkretnego państwa narodowego, w naszym wypadku – Polski. W takim ujęciu otrzymujemy dość znany (choć niepozostający bez kontrowersji) schemat. Oto w 1989 wewnętrzne sprzeczności, niewydolność ekonomiczna oraz wyalienowanie władzy skupionej w aparacie partyjnym i nomenklaturze doprowadziły do upadku tzw. realnego socjalizmu. Diagnozę tę uzupełnia się, wspominając napięcia pomiędzy społeczeństwem i władzą, wówczas wymienia się słynne „polskie daty”: 1956, 1968, 1970, 1976, 1980. W ten pochód dat wpisuje się opowieść o autorytarnym, a w okresie stalinowskim totalitarnym państwie, które dławiło ekspresję uprzedniego i pierwotnego wobec państwowości społeczeństwa obywatelskiego. Do tej diagnozy dodaje się często też opowieść o roli Kościoła katolickiego i wadze wyboru Karola Wojtyły na papieża.

Opowieść taka jednak grzeszy z reguły łatwością opowiadania o PRL-u z „luksusu” zewnętrznego punktu odniesienia, opowiada się o okresie realnego socjalizmu w językach odległych nie tylko od partyjnej, społecznej i publicznej autoreprezentacji tego okresu, ale także stroni od ujęć, które teoretycznie miały ów ustrój legitymizować. To pierwsza słabość takiego „standardowego ujęcia transformacji”. Kolejną, ważniejszą dla mnie, jest klaustrofobiczność takiego ujęcia – oto cały „silnik” przemian ulokowany jest gdzieś pomiędzy Odrą a Bugiem, całość czynników sprawczych jest „polska”.

Nawet jeśli w tych diagnozach podkreśla się niesuwerenność Polski i jej zależność od ZSRR, to i tak analizy skupiają się ostatecznie na Polsce. Przy takim ujęciu znikają przemiany, które warunkowały istnienie i poszczególne etapy ustroju realnego socjalizmu: kryzys naftowy 1978 roku, uwikłanie ZSRR w wojnę w Afganistanie, postępującą neoliberalizację Zachodu od lat 80., paradoksalne konsekwencje globalnej rewolucji kontrkulturowej 1968 roku (pozorna „wygrana” nowej lewicy podcięła instytucjonalną egzystencję tradycyjnych partii komunistycznych i socjaldemokratycznych na Zachodzie). Co więcej, jak wskazuje Kacper Pobłocki w swej książce „Kapitalizm – historia krótkiego trwania”, kluczową datą był rok 1980, to on kończył prawie dwudziestoletni (1956–78) okres niebywałego wzrostu gospodarczego, industrializacji, masowego budownictwa. Jak wskazuje Pobłocki, dekady lat 80. i 90. są do siebie gospodarczo bardziej podobne, niż chcielibyśmy przyznać. To dopiero lata 2000 przynoszą radykalną zmianę, gdyż Polska zaczyna rozwijać się pod wpływem tzw. reorientacji gospodarki światowej. Uwagi Pobłockiego są przykładem najradykalniejszej zmiany optyki w ujmowaniu polskiej transformacji.

Upadek PRL-u był zaskoczeniem zarówno dla aparatu partyjnego, jak i dla rozbitej po stanie wojennym opozycji. Implozja systemu z punktu widzenia jego oficjalnej narracji była nieoczekiwana, gwałtowna i zdumiewająca. Tradycyjnie rok 1989 to czas zdumienia, jak podkreślali obaj rozmówcy w książce „Modzelewski – Werblan. Polska Ludowa”, elity solidarnościowe uzyskały władzę, o jakiej nie marzyły. Jednak przy bliższej analizie nie jest to już takie proste, od lat 70. próbowano reformować system, porzucając dogmaty gospodarcze, które go fundowały. Pierwsze projekty reform (podobne częściowo do późniejszych) Balcerowicz opracowywał jeszcze jako młody działacz PZPR w czasach gierkowskich. Reformy prorynkowe wprowadzano w czasach Jaruzelskiego. Czyli już przynajmniej od lat 70. starano się przebudowywać system, często porzucając jego fundamentalne założenia. Było one bardzo ryzykowne: Jadwiga Staniszkis w swej „Ontologii socjalizmu” podkreślała, że upadek realnego socjalizmu wiązał się z tym, że istnienie społeczne i ekonomiczne zależne było od wypełnienia socjalistycznej obietnicy. System żył naprawdę w swej wyobrażonej idealnej egzystencji, co ważne, umożliwiało to początkowo mobilizację potrzebną do odbudowy kraju po II wojnie światowej, do walki z analfabetyzmem, budowy mieszkań, walki z nierównościami czy do gwałtownego uprzemysłowienia. Jednak miało to swoją cenę. Od samego początku PRL zdradzał i korumpował owe fundujące socjalistyczne marzenie – od totalitarnych rządów władzy skupionej w aparacie partyjnym po nacjonalistyczną i antysemicką kampanię 1968 roku. Ciosem śmiertelnym okazał się stan wojenny, rządy objęła wojskowa junta, która przypominała te z Ameryki Łacińskiej, co podkreślała opozycja porównująca generałów Jaruzelskiego i Pinocheta. Czyli okazało się, że PRL był państwem zombi, nieumarłym, potworem rodem z fantasy, który żyje w stanie nieżycia, napędzany jakąś chorobliwą siłą inercji, nie zdając sobie z tego sprawy.

Transformacja tradycyjnie ujmowana jest jako wybuch radości z pokonania „systemu”. Tyle tylko że –  czego wówczas nie widziano – pokonano kogoś, kto nie istniał. Jak wskazują Modzelewski i Werblan, stan wojenny nie tylko zniszczył opozycję, ale także PZPR, nastąpił masowy odpływ członków (wraz z utratą wiary w projekt socjalizmu), a realną władzę przejął bezideowy aparat związany ze SB, milicją i częścią „twardogłowej” nomenklatury. Pokonanie w 1989 roku „socjalizmu” to zwycięstwo nad kimś, kto już nie istniał. Transformacja-w-sobie to długi proces obumierania socjalistycznej obietnicy, rosnące na Zachodzie tendencje neoliberalne i wyczerpywanie się projektu nowoczesności oraz reorientacja, przebiegunowanie systemu światowego z centrum ulokowanego w USA na Azję. Aby móc kontynuować opowieść, konieczne jest przejście do tego, jak próbowano legitymizować transformację, czym ona chciała być-dla-siebie.

 

TRANSFORMACJA-DLA-SIEBIE

Legitymizację transformacji początkowo przeprowadzono pod dość ogólnym programem, który operował zestawem metafor, narracji „kluczowych”: „powrót do normalności”, „społeczeństwo obywatelskie”, „koniec z system”, „wyjściem z zamrażarki”. Zewnętrzne otoczenie ideologiczne związane z już neoliberalizującym się Zachodem szybko napełniło to określoną (choć teoretycznie niekonieczną) treścią. Ową normalnością miał od teraz być sojusz demokracji ze skrajnie wolnorynkową, antyinstytucjonalną i antyspołeczną polityką. Transformacja-w-sobie to język TINY, bezalternatywnej obietnicy neoliberalnego kapitalizmu spod znaku Thatcher i Reagana. Dlaczego ów język był paradoksalny? Cóż, polska (i nie tylko) transformacja zaprzeczyła całej heglowsko-marksowskiej zasadzie, wedle której emancypację, sprawczość uzyskujemy dzięki twórczemu napięciu pomiędzy świadomością warunków determinujących naszą sytuację a wolą ich przezwyciężenia. Świadomościowy projekt naszej transformacji utożsamił jedno z drugim. Oto naszym credo stało się to, co nas stworzyło – nagi fakt samoorganizacji stosunków ekonomicznych. Częściowo było to zrozumiałe, miniony ustrój zbyt chętnie i zbyt dużo obiecywał, rozpoznanie warunków, w jakich żyliśmy, było zakryte ciągłym „życiem w projekcie”, „podążaniem za skrywającym się za horyzontem socjalistycznym marzeniem”. Teraz jednak doszło do stopienia świadomości i warunków: to, co jest, było dobre, dlatego że było. Transformacja stała się marzeniem sama-dla-siebie. Nie zmierzaliśmy już do jakiegoś utopijnego celu, kapitalistyczny realizm stał się celem samym w sobie.

Dlaczego to było niewystarczające, cóż złego w realistycznej, pozbawionej utopijnych marzeń narracji o samych sobie? Problemu nie byłoby, gdyby kapitalistyczna obietnica transformacji faktycznie „podnosiła wszystkie łodzie”, gdyby rozmontowywanie PRL-owskiego zombi było dla wielu czymś więcej niż pożegnalną ucztą na rozkładającym się trupie. Wbrew obietnicy „roku 1989” dla wielu okres transformacji oznaczał pogorszenie warunków bytowych, konieczność emigracji, rozłączanie rodzin, bezrobocie, zniszczenie transportu publicznego. Oczywiście w wielu miejscach transformacja oznaczała punktowy postęp, oazy rozwoju.

Skupiając się na latach 90., widać, że samo zamknięcie się w „realizmie kapitalistycznym” pozbawiło nas możliwości korekty projektu. Widać wyraźnie, że jeżeli transformacja jako „to-co-jest” była jedynie tożsama z transformacją jako „tym-co-być-powinno”, to opór wobec niej był śmieszną donkiszoterią. PRL upadł między innymi dlatego, że został przytłoczony przez nadmiar niespełnionego marzenia. Pozostał tylko nieumarły zombi. Polska okresu transformacji okazała się światem bez marzeń, realizacją pustej woli przetrwania. To miejsce świetnie zagospodarował konsumpcyjny kapitalizm, który potrafi zarówno kreować marzenia, jak i sprzedawać sposoby ich spełniania. Niestety oznacza to tylko osłodzenie warunków, w których żyjemy – bez szans na uzyskanie tożsamości. Polska transformacja „dogoniła” świat amerykańskiej prowincji tak przenikliwie ukazany w „Sprzedawcach”, filmie Kevina Smitha, który gdy wchodził na ekrany polskich kin, nie był jeszcze zbyt zrozumiały (wtedy „realne USA” było to z marzeń symbolizowanych przez „Dynastię”).

Koniec lat 90. i początek lat 2000 przynoszą pewną odmianę języka, na pustyni ideologicznej odziedziczonej po wczesnych latach transformacji pojawia się wielki projekt „wejścia do Unii Europejskiej”. To ważny krok. Od początku transformacji głównymi aktorami ekonomicznymi były podmioty zagraniczne, to one kształtowały realia rynku. Wejście do UE dawało szansę, że oprócz bycia zarządzanym przez międzynarodowe procesy ekonomiczne w pewnym choć stopniu uzyskamy podmiotowość polityczną – będziemy się „samozarządzać”. Wydawało się, że transformacja-dla-siebie uzyska wreszcie język, którym będzie się mogła określać i kierować. Niestety (ze względu na półperyferyjne ulokowanie i zniszczenia z okresu początku transformacji) okazało się, że język unijny nie dostarcza wiele więcej niż dawny język „doganiania Zachodu”. Pomimo że realnie udało się politycznie zapanować nad częścią najbardziej negatywnych skutków transformacji, język prounijny nie wystarczył jako ożywcza idea.

Podsumowując: transformacja upłynęła pod znakiem tego, co w marksizmie określa się mianem „świadomości fałszywej”. To język, który przyjmuje grupa czy jednostka, opisujący jej położenie nie w sposób realistyczny czy pozwalający na emancypację, ale narzucony z zewnątrz, funkcjonalny dla innych niż my. W przypadku transformacji tym toksycznym językiem był wolnorynkowy „kapitalistyczny realizm”, który utożsamił marzenie z realnym, blokując jakąkolwiek możliwość zmiany.

 

UZEWNĘTRZNIENIE BEZ BYCIA-DLA-SIEBIE, CZYLI ZOMBI W SKŁADZIE PORCELANY

Jak wspomniałem, kluczowe jest nie tylko uzyskanie świadomości, ale także przekształcanie rzeczywistości wokół siebie, tak aby „poczuć się u siebie w domu”. Czyli mówiąc innym językiem: stwarzanie warunków, które pozwolą na realizację naszych celów, marzeń i pragnień. Powyżej scharakteryzowałem okres transformacji jako naznaczony fałszywą świadomością charakteryzowaną przez „kapitalistyczny realizm”. Świadomość, w której marzeniem okazał się świat bez marzeń innych niż dyktowane i równocześnie zaspokajane przez konsumpcyjny kapitalizm, nie pozwala na kierowanie własnym losem.

Polski projekt transformacyjny próbował się „uzewnętrzniać”, to znaczy przekształcać warunki, aby „czuć się u siebie”, ale jak wskazałem, transformacyjna świadomość fałszywa nie pozwoliła rozpoznać ani realistycznych warunków możliwości, ani zaproponować celów i marzeń, do których warto dążyć. Uzewnętrznianie odbywało się w chaotyczny sposób, polegało na szamotaniu od mimikry, połowicznych procesów asymilacji do „Zachodu”, po pełne sprzeczności próby samostanowienia w odwołaniu się do narodowo-katolickiej wspólnoty wyobrażonej.

W wypadku mimikry próba samostanowienia polegała najczęściej na przyjęciu wspomnianej wyżej świadomości fałszywej – ideologii wolnorynkowej traktowanej jako „zachodnia”, choć ta w krajach kapitalistycznego centrum właśnie stała się passé. Ale jak widać, wystarczała jako skuteczny towar eksportowy, dzięki któremu półperyferie dokonywały swej dalszej peryferyzacji. Mimikra była połowiczna, bo tylko pozornie obiecywała przyjęcie pakietu zdobyczy uznawanych za „europejskie” i „zachodnie”, czyli praw równościowych (prawa kobiet, prawa LGBT, świeckość państwa, sprawiedliwość i redystrybucja ekonomiczna etc.), ale poza funkcją legitymizowania określonych ugrupowań politycznych w praktyce nie była realizowana.

Także strona, która szukała samookreślenia w projektach odwołujących się do wyobrażonej wspólnoty katolicko-narodowej, nie zaproponowała narracji „dla-siebie” pozwalającej na emancypację. Projekty afirmujące narodową i lokalną tożsamość nie potrafiły w żaden sposób rozpoznać tego, jakie są globalne uwarunkowania ekonomiczno-polityczne. Co więcej, te projekty świadomościowe były w takim samym, a może nawet w większym stopniu produktami zewnętrznymi. „Odrodzenie” narodowe i religijne było efektem działań zagranicznych think tanków, grup interesów, mód intelektualnych, a nie oddolnych procesów lokalnych.

Wewnętrzne walki o zagospodarowanie świadomości pomiędzy liberalnym obozem „mimikry” a tożsamościowym obozem „lokalności” w praktyce nie dają narracji pozwalającej na emancypującą samonarrację. Powodują jedynie, że nasz transformacyjny zombi kołysze się w różnych kierunkach, niszcząc wszystko, co znajduje się wokół.

 

ANDRZEJ W. NOWAK

 

ANDRZEJ W. NOWAK – pracownik Instytutu Filozofii UAM. Popularyzator na gruncie polskim teorii nowoczesnego systemu-świata Immanuela Wallersteina, szczególnie zainteresowany studiami nad półperyferyjnością. Ważną częścią jego zainteresowań jest badanie kontrowersji naukowo-społecznych. Autor książek „Wyobraźnia ontologiczna” i „Podmiot, system, nowoczesność” oraz współautor wraz z K. Abriszewskim i M. Wróblewskim książki „Czyje lęki? Czyja nauka? Struktury wiedzy wobec kontrowersji naukowo-społecznych”. Aktywny uczestnik życia naukowego i publicznego, okazjonalnie publicysta, obecny także w blogosferze.

Festiwal Fabuły 2018: TRANSFORMACJA – PANEL. Goście: OLGA DRENDA, JAN SOWA, MAGDA SZCZEŚNIAK, prowadzenie: Joanna Bednarek, Centrum Kultury ZAMEK, Scena Nowa, 21.05.2018 g. 17

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

          

zobacz także: program Festiwalu Fabuły 2018

 

Koniec wielkiego rozszczepienia? >>

Maciej Płaza: Skoruń >>

Dorota Masłowska w Zamku. Teleport do drugiego człowieka  >>

D
Kontrast