Stała
20 grudnia 2016
Prezentujemy opowiadanie Joanny Lesiewicz pt. „Stała”, które zdobyło wyróżnienie w konkursie WOLNOŚĆ JEST…? w ramach Festiwalu Fabuły 2016.
Wysoki pokój w wysokiej kamienicy. Mieszkam tu, ale na krzywy ryj i tylko chwilowo. To tutaj pierwszy raz przez okno wychodzące na podwórko, na którym grą w klasy dwie dziewczynki próbują zagłuszyć krzyk pijanego ojca, właśnie przez to okno po raz pierwszy wpadło światło świadomości.
To będzie bardzo niemiłe w odbiorze opowiadanie. Proszę nie regulować odbiorników. Siedzę
okryty kołdrą, która bardziej przypomina głaz narzutowy. Nie podrzuciłem jej gestem mojej mamy, żeby delikatnie i równo opadła na ciało. Z jedną nogą zgiętą pod tyłkiem, z drugą w skarpecie, opartą na deskach. Z tą kołdrą ciążącą jak głaz, jednak dającą ciepło, siedzę i gapię się w ścianę. Moja dłoń podnosi się i zatrzymuje na wysokości oczu.
Czy jest moja? Nieraz była w niewygodnym uścisku dłoni ludzi, którym plułbym w twarz. Czy jest moja, kiedy muszę kłaść ją na klamce, wchodząc do pracy, której nienawidzę? Może nigdy nie była moja? Może rodząc się, próbowałem zapierać się nią w brzuchu. Może jest coś, co pcha moje dłonie obleśnie naprzód. W okropnym świetle widzę prawdę. Ten żółty filtr to zgnilizna moich myśli. Gnije moje ciało. Od środka. Wstałem otworzyć okno, moja dłoń wydawała mi się zupełnie nierealna. Odłączyła się od ciała i odleciała jak śmierdząca chmura, taka, jakie wylatywały z purchawek, które deptałem w lesie, będąc dzieckiem. Usiadła na piecu kaflowym. Przeciąg zdmuchnął kartki ze stołu, ale niesmak i zgniły filtr pozostały. Tak będzie już zawsze. Czuję chłód na stopach i wilgoć na wargach. Gdy oblizuję je, stęchłe powietrze lepi się do języka.
Siadam na krześle. Foteli nie lubię. Nie jestem hedonistą. Zakładając nogę na nogę, zauważam
zgniliznę na stopie. W ilu miejscach stanęła, gdzie nie chciałem nigdy być? Z ilu miejsc nie wyszła, kiedy powinna była wyjść? Ilu ludzi nie kopnęła w krocze, gdy tak bardzo tego chciałem… Możesz gnić. W ogóle nie jesteś moja. Za dłonią może jeszcze bym tęsknił, lecz za tobą w ogóle. Zdradzasz mnie ze ścieżkami wydeptanymi przez stereotypy. Jest mi za ciebie wstyd.
Wstałem i kopiąc, zrzuciłem stopę jak luźno zasznurowany but. Z impetem odbiła się od ściany, zostawiając na niej brązowawą, lepką ciecz, i wleciała pod stół. Tam niech gnije, nawet jej nie tknę. Czas wyjść po bułki. Została mi jedna stopa, kuśtykanie na schodach jest męczące. Przyglądam się jej, też gnije. Siad płaski na półpiętrze, jak na wuefie w podstawówce. Mój kręgosłup moralny, nadżarty przez ludzkie glisty, stał się wyjątkowo giętki i pozwala mi na głęboki skłon. Odgryzam stopę, co mi jej nie potrzeba, bo też nigdy nie była moja. Z wyższego piętra zbiega pies i wyrywa mi zepsutą stopę z pyska. Nie warknę.
Po bułki będę pełzł jak ślimak bez skorupy. Moje ciało wydziela lepki brązowy śluz. Znaczę drogę, jakbym miał zapomnieć, gdzie mój dom. A może znaczę drogę, żeby wiedzieć, dokąd nigdy nie wracać? Spełzam ze schodów i na każdym stopniu podbródek mnie boli. Żeby dotrzeć do piekarni, muszę wyjść za bramę podwórka, skręcić w lewo i jeszcze raz w lewo. Nie wziąłem ze sobą kluczy, nie szkodzi. Brama to metalowe pręty, przez które można spokojnie przełożyć rękę. Rozpędzam się, zostawiając za sobą ogromne ilości brązowego śluzu, i przeciskam się między prętami. Moje ciało jest miękkie i pulchne jak rozkładająca się padlina, dlatego metal bez problemu pozbawia mnie rąk. Źle wycelowałem. Ucierpiało też ucho, nie słyszę szumu ulicy. Ucho, co słuchało bzdur przez pierwsze dziewięć lat edukacji. Ucho, co na studiach musiało słuchać, że nikt nas tam nie chciał. Ucho, do którego szeptaliście kłamstwa, i ucho, co słuchało disco polo. (Za to ostatnie najmniej mi wstyd).
Ucho, do którego wpadało przez dwadzieścia dwa lata bardzo dużo złych rzeczy. Kłamstw. Ucho, które nie miało żadnego wyboru. Przecież samo się nie zatka. Szczególnie kiedy higienistka sprawdzała co roku, czy na pewno dociera mnie wesolutka propaganda. Odwróciłem się do odpadniętego ucha, została po nim tylko lepka różowa kałuża.
Przerwałem wczoraj bieg myśli. Zasnąłem za ladą. Obudziłem się jakby mniej swój, z bułką
pszenną przylepioną do podniebienia. Cały dzień już minął. Znowu siedzę na kanapie. Mam ramiona,
dłonie i stopy. Na meblach zalega zielonkawo-srebrny kurz. Idąc do łazienki, przechodzę obok lustra i
kątem oka zauważam matową skórę. Dotykam twarzy. Dziwny meszek pod palcami wywołuje uczucie obrzydzenia. Palcem dotykam ust. Domyślam się, czym są pokryte. To pleśń. Ta sama, która wyrosła na meblach. Cofam się. Widzę w lustrze swoje srebrno-zielone usta, za mną srebrno-zielony pokój. Pleśń nieszczerych słów zaatakowała moją przestrzeń. Czy były moje? Czy naprawdę chciałem mówić „kocham”, kiedy tego nie czułem? Czy moje obietnice były szczere? A ta pleśń niewypowiedzianych słów? Szybkim ruchem wydłubuję sobie oko i połykam je jak marynowanego grzybka. Widzę bardzo dokładnie. Cały przełyk, żołądek i jelita. Wszystko to spleśniało. Na cienkich nóżkach szarej pleśni kołyszą się miarowo litery słów, które ugrzęzły w gardle przez brak odwagi. Wesoło, w psychodelicznym tańcu, szepczą do mnie głosem syren: „Idioootaaa”.
Co z tym zrobię? Wzruszam ramionami i wracam na kanapę. Zasnę, siedząc wśród pleśni. Mam dwadzieścia dwa lata czy osiemdziesiąt cztery?
Obudziłem się z dłonią teatralnie zwisającą z kanapy. Na lakierowanych deskach podłogi widzę jasną plamę o barwach niebezpiecznie zbliżonych do narodowych. Zaczyna robić się poważnie. Prostuję nogi w kolanach w obawie przed marszem dąbrowskim i pałą policjanta (za brak należytego szacunku do symboli). Chwytam moją małą ojczyznę w dłonie. Mój PESEL. Mój orzełek. Moja matka, mój ojciec i moja płeć. Jestem kobietą. Potykając się, biegnę pod prysznic. Stoję i moknę. Między nogami przegrana sprawa. Teraz wszyscy się dowiedzą. Wracając nad ranem lekko pijana, zostanę klepnięta w dupę. Mój szef będzie mógł płacić mi mniej. Mój lekarz będzie mógł mi powiedzieć, że to normalne, jak mnie boli co miesiąc. Bo ma boleć. To jest wersja light wydarzeń. Owijam moje ciało ręcznikiem. Nie jego wina. Czule głaszczę ramiona. To niczyja wina. Podchodzę do okna i w szybie widzę swoje odbicie. Pożółkłe gałki oczne ropieją. Cieknie z nich gęsta ropa, pełznie zaprzyjaźniona z grawitacją, pełznie, zostawiając swędzący ślad, i kapie na parapet. Unoszę oczy do nieba, lewe oko wybuchło jak długo hodowany pryszcz. Dziewczynka bawiąca się na podwórku zwymiotowała i pobiegła do domu.
Nie żal mi oczu, które wiele razy patrzyły na krzywdę obojętnie. Nie żal mi oczu, które pozwalały na więcej, bo wypada. Dłoń z ramienia wspina się jak pająk po policzku i wydłubuje mięciutkie, żółte, ropiejące oko.
Upadam, ale nie czuję uderzenia. Jestem stałą matematyczną. Proszę oznaczyć mnie literą S i podstawiać we wzorach na spadanie. W spadaniu jestem wiecznością. Zrozumiałam siebie w niebycie.
Dotykałam, żeby być dotykaną. Zgnilizna. Mówiłam „kocham”, żeby manipulować, bo nauczyłam się, że ludzie powinni odpowiadać „ja ciebie też”. Pleśń. Moje ciało było narzędziem manipulacji.
W głębokiej czerni spadania słyszę Achmatową: „Jak ślepogłuchoniema, której na całym świecie pozostały tylko zapachy, wdycham wilgoć, zgniliznę, słotę i dymek przelotny…”.*
Prawdziwie wolny człowiek nie zniewala innych.
JOANNA LESIEWICZ
* Przełożył Zbigniew Dmitroca.
JOANNA LESIEWICZ – ur. 1994. Absolwentka filologii rosyjsko-angielskiej; zaangażowana w działania na rzecz kobiet.
Zobacz także: Opowiadanie Joanny Witczak „Kiedy twoim jedynym followersem jest śmierć”
Zobacz także: Festiwal Fabuły: Konkurs WOLNOŚĆ JEST…? Rozstrzygnięcie!