Maria Krześlak-Kandziora: Brakuje mi oddolnych inicjatyw
5 czerwca 2017
Pierwszą rzeczą, którą miałam ochotę zrobić po zamknięciu Biblioteki Raczyńskich w Zamku, była prośba o oddanie nam pokoju po bibliotece. Żeby udostępnić własny księgozbiór i wypożyczać ludziom książki. Z Marią Krześlak-Kandziorą, szefową księgarni Bookowski rozmawia Jola Kikiewicz.
JOLA KIKIEWICZ: Pasjonaci czytania i czytacze kompulsywni często chcą być pisarzami lub krytykami literackimi. Jak to się stało, że zostałaś księgarką?
MARIA KRZEŚLAK-KANDZIORA: Dostaję maile od studiujących polonistów, że marzą o pracy w księgarni. Mnie też się wydawało, że to jest super. Kiedy myślałam o pracy, którą mogłabym podjąć w czasie nauki, była to praca w księgarni. Zanim założyłam swoją księgarnię, pracowałam też w innej. Wydaje mi się, że dobrze mi szło i dobrze się w tym czułam: odnajdywałam się zarówno w promocji, jak i sprzedaży.
I lubiłam chodzić do sklepów z książkami, bo u mnie w mieście właściwie nie było księgarń. Z dzieciństwa pamiętam warzywniak, który był w połowie księgarnią. Szło się tam po kiszone ogórki i „Anię z Zielonego Wzgórza” (śmiech).
J.K.: Czy od czasu Twojej pracy w księgarni w czasie studiów spotkania literackie bardzo się zmieniły?
M.K.-K.: Wszystko zmieniło się bardzo mocno. Zmienił się rynek pod względem ekonomicznym. Kiedy jeszcze dwa lata temu byłam na targach w Krakowie na spotkaniach dla księgarzy, dziewczyny, które właśnie zakładały tam księgarnię, pytały nas: jak my to robimy, że jest u nas tyle spotkań? A to nie tylko my. Żyjemy w ścisłej kooperacji z Zamkiem i to on finansuje większość wydarzeń, jest naszym „respiratorem” (śmiech). Jesteśmy trochę ciałem doradczym. To dzięki temu może się tyle dziać. Podpowiadam: „O, słuchajcie, jest taki pisarz – może go zaprosimy?”. Dogadujemy się z wydawcą, ustalamy warunki finansowe, kto za co płaci.
Gdy nie miałam księgarni, zarabiałam na prowadzeniu spotkań, dzisiaj częściej moim wkładem własnym jest to, że prowadzę spotkanie za darmo.
Zmieniły się więc układy finansowe. Było też tąpnięcie na rynku, które odczuli księgarze. Wydaje mi się, że rynek coraz bardziej się rozdrabnia: jest więcej książek i coraz więcej pisarzy. Nie oceniam tego jednoznacznie źle czy dobrze – tak po prostu jest. Wszystko to działa trochę inaczej, niż kiedy ja zaczynałam. Wtedy księgarnie były jeszcze przez chwilę mocnym filarem rynku (albo tak mi się wydawało), teraz często spotykam się z głosami, że jesteśmy zbędni. Że „wąchać książki można sobie w bibliotece”, że jesteśmy pijawką, nie dajemy rabatu, jesteśmy niepotrzebni. Z drugiej strony trwa walka o wsparcie dla kameralnych księgarń. Zawsze był problem statusu księgarni: czy jest to miejsce kulturotwórcze, czy po prostu sklep? To do teraz kwestia sporna, choć na przykład dziś możemy walczyć o ministerialne i miejskie dotacje. Mam wrażenie, że kiedyś księgarnie były mocniejsze, zatrudniały więcej ludzi. Tutaj, w Bookowskim, robimy wszystko w półtorej osoby, w porywach w dwie i pół.
J.K.: Czy skargi na brak rabatów pojawiają się przez promocyjne oferty księgarń internetowych?
M.K.-K.: Tak, ale to szeroki temat. W końcu mamy wolny rynek – ale co to właściwie znaczy, do którego momentu on jest wolny? Czy wolno wprowadzać sztywne regulacje? W jakim zakresie? I kto o tym ma decydować? Problem polega na tym, że w moim przekonaniu rynek książki rozwala się od środka. Jest w niestabilnej sytuacji, stąd cała walka o ustawę o jednolitej cenie książki, która w polskiej wersji jest, zdaje się, dosyć dziwna.
J.K.: Dlaczego jest dziwna?
M.K.-K.: Bo z tego, co wiem, zakłada wyłącznie obronę ceny nowej książki. Może to coś da, ale wydaje mi się, że nie to jest główną przyczyną problemu. Sama nie jestem w stanie zdiagnozować całego rynku. Może ta ustawa dobije kilka wydawnictw, może księgarniom pomoże, nie wiem. Tylko znów – patrzmy całościowo i perspektywicznie – jeśli ustawa ma zacząć rozmowy i debaty, co dalej z rynkiem, to niech wreszcie wejdzie, niech coś się zadzieje. Jej efekty poznamy dopiero „w praniu”.
Przede wszystkim staram się też wsłuchiwać w głosy wydawców. Ci, z którymi cenię sobie współpracę, chcą regulacji rynku, są ku temu bardzo poważne podstawy. To są duże i małe wydawnictwa. Wyobraź sobie taka sytuację – wypuszczasz jako wydawca na rynek książkę, która już z założenia jest bestsellerem. Wyprodukowałaś kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy i masz zamówienia, przeliczyłaś cenę, nadrukowałaś ją na okładkę. I teraz – jak masz tę cenę zabezpieczyć? Iloma umowami z dystrybutorami (hurtownie) musisz się obłożyć, żeby ta cena została utrzymana? Czy masz ją zawyżyć? To nie jest sytuacja wyssana z palca, tylko pobrana z rzeczywistości. A cena tej książki i tak została obniżona przez dyskonty o 20–30 proc. Mimo umów, prawników, starań wydawcy. Stąd między innymi bój o ustawę.
Ale jest też grupa, która zdecydowanie odrzuca ustawę. Myślę, że za mało się o niej rozmawiało, za mało się spotykaliśmy (wydawcy, księgarze, czytelnicy), a ostatnie zapowiedzi głosowań nad ustawą były chyba tylko populistyczne. Natomiast boli mnie mocno to, że przy okazji całej tej burzy księgarnie są określane jako najgorsza końcówka rynku książki – przez tych, którzy ustawy nie chcą i wolą wąchać książki w bibliotekach. Czasem nawet moi znajomi, którzy z pewnością ustawy nie czytali, powtarzają ciekawe stwierdzenie, że ustawa to „powrót komuny”… Za mało rozmów, za dużo emocji.
J.K.: Współpracujecie z Zamkiem przy wielu imprezach, m.in. przy Poznaniu Poetów – czy festiwale literackie w konkretny sposób mogą wesprzeć księgarnie, czy to podnosi sprzedaż książek?
M.K.-K.: Mogą. Oczywiście, że mogą. Wspomniane dziewczyny z Krakowa obliczały koszty organizacji spotkań literackich i nijak potencjalne zyski ze sprzedaży książek nie pokrywały im się z kosztami organizacji spotkania – miały rację.
Czysto teoretycznie: wystarczyłoby, żeby festiwal wyszedł w miasto i zakotwiczył w różnych księgarniach, żeby spotkania odbywały się w różnych miejscach. Księgarnie wtedy nie ponoszą dużych kosztów zapraszania autorów albo częściowo w nich partycypują, a zyskują promocję i być może klientów. Nie wiem, czy Poznań Poetów może to zrobić, ponieważ pozostają kwestie formalne dotacji dla Zamku, no i jest to z urodzenia festiwal związany z Zamkiem. Ale w Warszawie na takiej zasadzie powstał właśnie Weekend Księgarń Kameralnych, w kilkudziesięciu księgarniach jednocześnie coś się dzieje. Dostali (z pomocą wspaniałej Anki Karczemskiej) bez problemu dofinansowanie od miasta drugi rok z rzędu, Poznań nie chciał przeznaczyć na to pieniędzy. Nasze miasto kazało Marii (koordynatorce) wystartować w konkursie. Dotacja została przyznana, to jest supersprawa, ale jednak jeszcze bardziej super byłoby, gdyby miasto nam zaufało, uznało, że impreza międzymiastowa, dobrze nagłośniona, może być atrakcyjna dla miasta, mieszkańców no i księgarzy. My w czasie WKK zrobiliśmy coś własnymi siłami, ale to nie miało szansy tak się przebić, jak dobrze zorganizowana akcja kilku podmiotów.
Jest jedna kwestia, o której głośno się nie mówi: spotkania literackie kosztują. Mało kto zdaje sobie sprawę, że każde spotkanie to koszt pracy ludzkiej i koszt finansowy. Spotkanie z fajnym autorem to średnio koszt tysiąca pięciuset do dwóch tysięcy złotych. To nie ma szans się zwrócić w książkach, jeżeli na jednej zarabiamy, powiedzmy: dziesięć złotych. Jeżeli wynegocjujemy lepszy rabat z wydawnictwem, to piętnaście złotych. Żeby koszt się zwrócił, trzeba by sprzedać sto książek (w ogromnym uproszczeniu). To zdarza się przy autorach większego kalibru. Ktoś musi poprowadzić spotkanie, ktoś musi zapłacić za przejazd autora pociągiem/samolotem, samochodem, za hotel. My, jako księgarnia, robimy maksymalnie dwa spotkania w roku za nasze własne pieniądze. Traktujemy to jako przyjemność dla nas, ale wszystko to wymaga pracy ludzkiej, którą opłacamy w złotówkach, a nie wpisach do portfolio.
Wiele osób chciałoby też (jest to w zasadzie reguła, norma), żeby podczas spotkania z autorem był rabat na jego książki. Wtedy trzeba zadać pytanie: za co mamy to wydarzenie organizować? Są kraje na tak zwanym pięknym Zachodzie – cudowna Szwecja albo Wielka Brytania, Stany Zjednoczone – gdzie spotkania autorskie są biletowane. Henry Chinaski, bohater Charlesa Bukowskiego, pisarz, często sprawdzał, ile biletów na jego spotkania się sprzedało. Siedział na scenie w knajpie, chlał, czytał swoje wiersze lub prozę, brał za to kasę i dziwił się, że ciągle ktoś na to przychodzi. Kto czytuje Bukowskiego, ten pamięta te sceny.
Płacimy za kino, płacimy za koncerty, za operę, za teatr, a za literaturę chcemy płacić jak najmniej. Dla mnie to jest duży rozdźwięk. Wiem, że książki nie są najtańsze, wiem, że jesteśmy krajem „na dorobku”, wiem, że musimy stymulować czytelnictwo. Musimy?
Ja mam też przeogromne szczęście do ludzi – Zamek to wspaniała ekipa „Zamek Czyta”, już wspominałam, że wiele rzeczy robimy w kooperacji, uczymy się razem współpracować w dzisiejszej rzeczywistości rynkowej i kulturalnej z wydawcami i instytucjami. A uczyć się i znajdywać sposoby na finansowanie działalności trzeba cały czas. Pracujemy z Basią i Pawłem, Izą i Martą działającymi w obszarze teatru dla najmłodszych. Są też Marcin i Dorota z Winiarni pod Czarnym Kotem, którzy prywatną kasę inwestują w kulturę. Nie boją się z nami pracować. To wszystko jest bardzo ważne. Mamy się na czym oprzeć. I chyba jest to zawsze zadowolenie obustronne, taką mam nadzieję.
J.K.: Czy kiedy przychodzą do Ciebie czytelnicy, wspominają o konkretnych działaniach we współczesnym życiu literackim, których im brakuje? A może sami chcielibyście zrobić coś, czego jeszcze nie ma?
M.K.-K.: Jeżeli mówimy o festiwalach, to chciałabym, żeby były bardziej dla ludzi, żeby były bardziej demokratyczne. Podobno Big Book w Warszawie „rozpełza”, rozlewa się po mieście. W Poznaniu tak fajnie działa Generator Malta (przy teatralnym Festiwalu Malta). Istnieje też poziom czytelnika, który śledzi rynek literacki i wie, jak wyglądają pisarze. Często jeździliśmy na Conrad Festival do Krakowa. Kiedyś wysiedliśmy z pociągu w Krakowie i spotkaliśmy Grzegorza Jankowicza, potem spotkaliśmy Małgorzatę Szczurek z Karakteru, która wychodziła z kamienicy z Taharem Ben Jellounem. Na samej płycie Rynku Grzegorz Jankowicz spotykał z się z Michałem Pawłem Markowskim. Wieczorem z mgły wyłonił się Edward Pasewicz przebrany w pruski mundur i prowadzący młodzież w jakichś przebraniach.
To pewnie jest na swój sposób tanie, ale Poznań tego nie ma. Zamek długo przyzwyczajał ludzi, że są tu spotkania. Po remoncie publika się poszerzyła. Ściąganie ludzi na niemedialne spotkania jest trudne, ale przekonują się i już przychodzą. Nawet jeżeli jest to trzydzieści osób – w Poznaniu to wuchta ludzi. Znam wydawnictwa, które nie przysyłają nam autorów, bo uważają, że taka frekwencja to porażka. Jeżeli nie będą ich przysyłać, to nie mogą narzekać, że się nic nie dzieje.
Głównym problemem życia literackiego jest pytanie: jak przyciągnąć do literatury ludzi, którzy w ogóle do niej nie przychodzą? Bo na spotkania autorskie i festiwale przychodzą ludzie, którzy i tak czytają.
J.K.: Ta sama dyskusja powtarza się co roku przy publikacji wyników badań o czytelnictwa w Polsce.
M.K.-K.: Wyniki badań czytelnictwa to dla mnie jakiś rodzaj spekulacji (śmiech).
J.K.: No właśnie – czy z Twojej, księgarskiej perspektywy, wyniki tych badań się potwierdzają czy nie?
M.K.-K.: Nie wiem, nie rozumiem tych badań. Nie wiem, na jakiej grupie ludzi są prowadzone. Nie wiem, jakie są kompetencje tych ludzi. Jeżeli to są przypadkowi ankietowani, zgarniani z ulicy, to ilu wśród nich jest ignorantów, żartownisiów, analfabetów wtórnych, osób z problemami wzroku? Te badania są dla mnie „łyse”. Kiedy na Facebooku pojawiają się posty z wynikami, chyba nikt nie sili się na rzetelne omówienie tych danych. Ja zresztą też nie. Trzeba prawdopodobnie wczytać się w ten raport. To jest możliwe, że dużo ludzi nie czyta, ale…
J.K.: … ale komuś sprzedajecie książki?
M.K.-K: Tak, chociaż książki kupują ci, którzy zawsze kupowali. Być może oni czytają coraz więcej i coraz więcej kupują. A ci, którzy nigdy nie czytali? W tym jest problem: jak do nich dotrzeć?
W Warszawie jest inicjatywa, która mnie ciekawi, jeszcze jej nie zbadałam – Biblioteka Sąsiedzka, chyba na Pradze. Prowadzą ją sąsiedzi. Mogą tam wypożyczać wszyscy, nawet ci nie mający dowodu osobistego: czyli tak zwany margines społeczny. Bezdomni przychodzą wypożyczać książki. Czy na przykład w badaniach czytelnictwa ktoś interesuje się tym, co czytają bezdomni? Bibliotekę sąsiedzką założyła też moja znajoma, pożycza książki sąsiadom, jej księgozbiór krąży po osiedlu. Wspaniałe, prawda?
Więc jeżeli chodzi o życie literackie, brakuje mi w nim oddolnych inicjatyw. Pierwszą rzeczą, którą miałam ochotę zrobić po zamknięciu Biblioteki Raczyńskich w Zamku, było poproszenie o oddanie nam pokoju po bibliotece. Żeby zrobić tam własny księgozbiór i wypożyczać ludziom książki, jeżeli chcą tu przychodzić i wiedzą, że ktoś na nich czeka – niech przychodzą. Żeby zadziałać społecznie. Możemy wszyscy krzyczeć na statystyki, ale trzeba coś z tym robić. To jest trudne, potrzeba na to kasy i samozaparcia, wiem.
J.K.: No tak, bo co w takim wypadku ze starszymi osobami albo matkami z dziećmi w wózkach?
M.K.-K.: Myślę, że jest wiele różnych grup społecznych, z którymi my na co dzień funkcjonujemy. Ci ludzie czytają, ale muszą mieć co czytać i warunki, żeby to robić. Panowie ochroniarze w Zamku czytają, panie bileterki piętro pod nami czytają, tu, w Zamku bardzo dużo ludzi czyta.
A wracając do festiwali, ich problem polega na tym, że one są dla mniej lub bardziej zorientowanych lub – elit. Dlatego wciąż się kombinuje i właśnie dlatego powstał Festiwal Fabuły – żeby pokazać bardziej fabułę niż wysoką literaturę, taką „ą i ę”. Ale to nadal jest literatura i nadal są to podobni odbiorcy.
Zauważyliśmy, że kiedy organizujemy spotkania gdzie indziej, na przykład na Grunwaldzie, tam zdarza się trochę inna publika. Do Biblioteki Raczyńskich przychodzi też trochę inna publika. Mniej więcej połowa osób wędruje i bywa wszędzie, ale są też czytelnicy lokalni, dzielnicowi. Przychodzą, bo jesteśmy „u nich na dzielni”. Dla nas to świetne doświadczenie.
J.K.: Może to kwestia braku reprezentacji? Kiedy opisywałaś „Totalnie nie nostalgię”, pisałaś: „Nikt za kobiety tych historii nie opowie”. Czy to wciąż kwestia brakujących opowieści, obecności grup, które nie są jeszcze opowiedziane?
M.K.-K.: Może tak. O „Totalnie nie nostalgii” pisałam w troszkę innym kontekście. Kobiety nie zawsze opowiadają o swoich przeżyciach, ten komiks jest po prostu opowiedzeniem traumy i przełamaniem tabu rodzinnego. Najczęściej kobiety tkwią w patriarchalnych układach i to one muszą mówić, jeżeli chcą, żeby ktoś je usłyszał.
Na pewno są takie „nieopowiedziane” grupy społeczne. Wczoraj wieczorem czytałam książkę Andrzeja Dybczaka („Pan wszystkich krów”). Wcześniej pisał o Ewenkach, pasterzach z Rosji. To również taka grupa wyrzucona na koniec świata. Teraz napisał tom opowiadań opartych na swoich doświadczeniach. O, Michał Książek jest podobny – to specyficzni ludzie, bez stałej pracy, tu coś podłapią, tu liczą dzięcioły w Puszczy Białowieskiej. Tu zapiszą się na kurs pilarza, tu pojadą do Szwecji coś zarobić.
Dzięki temu wchodzą w różne środowiska, powiedzmy – nieczytające. Dybczak w swojej książce pisał na przykład o ludziach na kursie pilarza, uczyli się ścinać drzewa: alkoholik, były rolnik, chłopak na sterydach marzący o ucieczce do Norwegii, facet, którego żona puściła z torbami. Wprowadza nas w ten świat. Ale czy to coś da tym ludziom? Czy jesteśmy w stanie do nich jakoś dotrzeć? Nie wiem.
J.K.: Czy przeczytają sami o sobie?
M.K.-K.: Nie sądzę. Jedyną rzeczą, którą można robić na dużą skalę, jest dostarczanie książek i poszerzanie sieci bibliotek. Żeby nauczyć się regularnie czytać, trzeba mieć kontakt z książkami już w przedszkolu. Może potrzebne są na przykład bibliobusy? Często słyszę o dobrych bibliotekach: w Suchym Lesie, w Rokietnicy, w moim rodzinnym Puszczykowie.
Na dalsze tereny może właśnie przydałyby się bibliobusy? Wydaje mi się, że musimy zacząć z nieczytającymi normalnie rozmawiać, nie z pozycji: „literatura, festiwal”, tylko pokazywać, że te książki są o nich i dla nich. To może dziwne, ale jedną z takich książek jest „Miasto Archipelag” Filipa Springera. Ludzie wszelkiego pokroju ją czytają, bo to nie jest książka, to jest opowieść o miastach i ludziach. Bardzo mnie ten odzew zaskoczył, niby wiem dużo o czytelnikach, a jednak zastanowiło mnie zjawisko pod tytułem „dawno nie czytałem/łam, ale ostatnio to «Miasto Archipelag», bo jest o moim rodzinnym mieście i jego problemach”. Fascynujące.
J.K.: A co teraz czytasz?
M.K.-K.: Jeśli chodzi o wiersze, to właśnie czytam Tomasa Tranströmera, wracam do niego i bardzo go lubię. Jest bardzo dobry, czuję, że się gdzieś spotykamy. Kończę czytać książkę Andrzeja Dybczaka i powoli kieruję wzrok na „Wszystkie dzieci Louisa” Kamila Bałuka. Bardzo sobie ostrzę zęby na „Zimowe królestwo” Philipa Larkina w świetnym podobno tłumaczeniu Jacka Dehnela.
MARIA KRZEŚLAK-KANDZIORA – szefowa księgarni, kocha książki i przyrodę. Założyła księgarnię Bookowski, która mieści się w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Zajmuje się zaangażowaną sprzedażą książek, które uważa za ciekawe, wartościowe, potrzebne.