Małgorzata Lebda: Czasami myślę Knausgårdem
26 czerwca 2017
Staram się być empatyczna, więc książki pożyczam. Lubię, kiedy wracają do mnie i noszą ślady czytania. Z Małgorzatą Lebdą, poetką, stypendystką Poznańskiej Nagrody Literackiej 2017 rozmawia Anna Solak.
Co w tej chwili czytasz?
Mnóstwo rzeczy, dzielę uwagę pomiędzy prozę, esej, poezję, lektury czysto akademickie i książki związane ze wspinaniem.
Wspinasz się?
Tak. Mój mąż jest himalaistą, wspinanie to właściwie miła, ale i wymagająca konieczność naszego bycia razem. To swoją drogą ciekawe, jak nasz dom jest podzielony tematycznie, właściwie według naszych konkretnych pasji i zamiłowań: jedna z jego części jest zarezerwowana dla pozycji związanych z górami, inna dla poezji, kolejna dla prozy, a przy moim biurku są obszary eseju, dzienników i reportaży. Czytam impulsywnie i chaotycznie, potrzebuję różnych bodźców. Pewnie cię to nie zaskoczy, że jedną z moich aktualnych lektur są wiersze Stanisława Barańczaka. Wróciłam do nich po latach. Ale przy tym – jeśli mówić tylko o poezji – czytam mnóstwo nowości, z przerwami na klasykę: Różewicz, Miłosz. Od momentu wydania przez WBPiCAK „Wierszy zebranych” Juliana Kornhausera sięgam po tę książkę bardzo często. Cieszę się, że dzięki temu wydaniu można tę twórczość objąć w całości.
O ile dobrze kojarzę, dużo jest do obejmowania.
Zdecydowanie. W dodatku lubię się nią dzielić. Czytając, robię zdjęcia i wysyłam do znajomych, o których wiem, że dany wiersz coś w nich poruszy. Te teksty są wizjonerskie, niesłychanie aktualne. Innym poetyckim olśnieniem było wydane w Biurze Literackim „21 wierszy miłosnych” Adrienne Rich. To intymne wiersze pisane przez kobietę do kobiety. Przepiękne, poruszające. Podobnie jest z listami Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego. Kompletny zachwyt! Ale i smutek, bo to jednak ostatecznie żadne love story. Porażające, jak zmienny jest Iwaszkiewicz w tych listach – czuły, gdy pisze o skórze kochanka i o tym, że kupił mu krawat, a za moment wściekły, gdy dowiaduje się, że ten nie jest wobec niego do końca uczciwy.
A co z prozą?
Czytam właśnie „Ruiny i zgliszcza” Wellsa Towera. Moc! Poza tym „zmagam” się z prozą Karla Ove Knausgårda. W tej chwili jestem przy ostatnim tomie „Mojej walki”. To narkotyczna lektura. Lubię jego zamiłowanie do szczegółów. Poruszył mnie wątek śmierci ojca. Jest taki fragment – dzieje się na przestrzeni kilkudziesięciu stron – kiedy autor wraz z bratem porządkują dom po zmarłym, proste czynności urastają tam do rangi symbolu. Knausgård zmaga się z przeszłością, wystawiając siebie i bliskich na całe spektrum emocji, wszystko jest bardzo sensualne – to lubię w literaturze. Jeśli miałabym podać jeszcze kilka nazwisk, do których aktualnie wracam w lekturze, to byliby to: Wiesław Myśliwski, Thomas Bernhard, Witold Gombrowicz i jeszcze Herta Müller, która jest dla mnie niebywale poetycka. Robi w prozie to, czego często poszukuję właśnie w poezji. Dotyka istoty, o której – podejrzewam – poeci marzą.
Ty też?
Nie myślę o tym w kategoriach zazdrości, ale w kategoriach rozszerzania wrażliwości. Patrzę na nią z uwielbieniem za to, że pokazuje, w jaki sposób można pracować w języku. I jeszcze jedna bardzo ważna dla mnie kobieta – Susan Sontag, której „Dzienniki” i pozostałe książki – jestem o tym przekonana – wpłynęły na moje życiowe wybory. To wspaniałe uczucie, kiedy po skończeniu „Dzienników” miałam wrażenie, że właśnie przeżyłam czyjeś życie. Jest dla mnie ważna, bo pokazała kobiecą siłę, stała się jedną z najważniejszych myślicielek współczesności i zrobiła to siłą własnego umysłu. Bardzo ważna lektura, zwłaszcza dzisiaj, w dobie czarnych protestów. Sontag pokazała, że warto inwestować w siebie, podążać za instynktami. I jeszcze, że mądrość czyni nas silniejszymi.
I na tym polega nasza autonomia?
Tak uważam.
Skoro przeszłyśmy do tego w naturalny sposób – dzielisz literaturę na kobiecą i męską?
Absolutnie nie. Nigdy nie patrzyłam na nią w ten sposób.
Pytanie jest oczywiście sztuczne, bo i te podziały są sztuczne. Moim zdaniem literatura dzieli się po prostu na dobrą i złą. Akurat w przypadku tegorocznej Nagrody – Stypendium im. Barańczaka dominowały kobiety, więc chcę myśleć, że chodzi tylko o jakość.
Ja też chcę wierzyć, że zawsze tak jest.
Wracając do książek – Twoje cyrkulują po świecie?
We wszystkich życiowych aktywnościach staram się być empatyczna, więc książki pożyczam. Lubię, kiedy wracają do mnie i noszą ślady czytania, bo to oznacza, że żyją. Sama najczęściej pożyczam od mojej siostry bliźniaczki. Basia zakreśla, podkreśla, stawia pytajniki, robi przypisy na marginesach. To dodatkowa wartość lektury: dzięki temu widzę rytm jej czytania, w jaki sposób książka na nią działała, sprawdzam przy tym, czy na mnie działa w ten sam sposób.
A co z nowoczesnymi nośnikami? Czytnikiem, audiobookami?
Dla mnie to, że mogę położyć się na łóżku i poczuć ciężar książki jest bardzo ważne. Często zasypiam z książką na piersiach. Ważna jest też okładka, lubię ją czuć, badać. O zapachu książki już nawet nie wspomnę. Poza tym nasze koty – Azja i Ignacy – uwielbiają kłaść się w czytanych właśnie książkach. Trudno im to odbierać. Kolekcjonuję też stare fotografie, które służą mi potem za zakładki. No a jak ich użyć w czytniku?
W takim razie masz coś wspólnego z Jackiem Dehnelem. On też kolekcjonuje stare zdjęcia.
Ciekawe jest dla mnie to, że książki wciągają te fotografie. Zdążę o nich zapomnieć, a tu niespodziewanie po pięciu latach zdjęcia odnajdują się w jakiejś książce. To miłe odkrycia. Niestety, podkreślam, załamuję rogi, czasem czynię też zakładkami, co tylko podejdzie mi pod rękę: aktualny bilet miesięczny, listy, banknoty…
Niestety? To jeszcze nie najgorsze, co można zrobić książce. Niektórzy wyrywają im kartki i noszą je potem przy sobie. Martin Pollack opowiadał mi o pracowniku internatu, w którym mieszkał jako chłopiec, który takie wydarte strony na zawsze wyrzucał. Taka nonszalancja połączona z pewnością siebie.
O nie, naprawdę? W takim razie muszę jeszcze popracować nad swoimi technikami (śmiech).
Wracasz czasem do swoich pierwszych książek?
Jeśli chodzi o książki z dzieciństwa ważną lekturą były dla mnie „Dzieci z Bullerbyn”, których świat przypomina mi własną wioskę, Żeleźnikową Wielką, leżącą w Beskidzie Sądeckim. Ważne są też tomy poetyckie i proza Tadeusza Nowaka. Był bardzo uwrażliwiony na kwestię zwierząt. Można powiedzieć, że jego teksty wpisują się w dzisiejszą ekopoetykę. Od pierwszego przeczytania „Czarodziejskiej góry” wracam do niej często, ale w sposób bardzo nieusystematyzowany, można chyba powiedzieć kompulsywny, jestem pod ogromnym wrażeniem języka, otwieram ją na chybił trafił i daję się porwać. Mam znajomą, która codziennie otwiera Biblię, czyta jakiś fragment i twierdzi, że zawsze dopasowuje się on do jej codziennego życia. Myślę, że mam podobnie z Mannem.
Czyli to, co w książce nagle wychodzi z książki do życia? Nikt wcześniej mi o tym nie opowiadał, ale może to kwestia twojej poetyckiej wrażliwości.
Chyba trzeba to sobie po prostu uświadomić. Też wcześniej o tym nie myślałam, dopiero nasza rozmowa wydobyła to na światło dzienne.
Lubisz albo nie cierpisz jakiegoś bohatera literackiego?
To bardzo dobre pytanie. Niech pomyślę… Kto mi zaszedł za skórę?
Niekoniecznie zaszedł, choć umówmy się – zazwyczaj źli bohaterowie są ciekawsi od tych dobrych.
W pierwszym momencie przyszedł mi do głowy narrator „Mojej walki”, czyli sam autor. Jest nieobliczalny i to mi się w nim podoba. Sama mam stosunkowo uporządkowany tryb życia, praca na uniwersytecie poukładała mi pewne rzeczy, ale miewam momenty, w których myślę o tym, żeby to wszystko rzucić i wyjechać na wieś albo w góry.
Brzmi jak standardowa narracja pracownika korporacji.
Niestety, uczelnia to w pewnym sensie też korporacja. Mówię to ze smutkiem, a mam oczywiście na myśli całą tę administracyjną otoczkę, nie dydaktykę, którą osobiście uwielbiam. Ale wracając do „Mojej walki” – ta książka potrafi uwrażliwić. Teraz inaczej patrzę, inaczej obserwuję. To też wielka siła literatury, dzięki dobrej książce przechwytujemy czy też uczymy się innych narracji. Przyłapuję się często na tym, że na przykład jadąc pociągiem czy tramwajem, patrzę na ludzi i…
…i myślisz Knausgårdem?
Tak. Choć czasem jego narracja bywa po prostu wkurzająca.
Można go kochać albo nienawidzić. Ale coś musi w nim być, skoro wracamy do niego już trzeci raz. Przypomina mi to „Małe życie” Hanyi Yanagihary, moje ostatnie olśnienie, które też jest obłędnie wciągające, zarywa noce i sprawia, że koleżanka, której poleciłam tę książkę, wysyła mi SMS-a: „Przez ciebie płaczę na 208 stronie…”.
Świetnie! Wspaniała rekomendacja. Przeczytam tę książkę!
rozmawiała: ANNA SOLAK
MAŁGORZATA LEBDA (ur. 1985) – poetka, nauczycielka akademicka, fotograficzka. Dorastała w Żeleźnikowej Wielkiej, beskidzkiej wsi. Doktor nauk humanistycznych (specjalność teoria literatury i sztuk audiowizualnych). Autorka czterech tomów poetyckich (ostatni to „Matecznik”, WBPiCAK, Poznań 2016). W 2017 roku została laureatką Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka. Ultramaratonka i taterniczka. Mieszka w Krakowie.
ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.