Katarzyna Tubylewicz: Czytanie to joga dla mózgu
2 listopada 2017
Skandynawska literatura dla dzieci nie jest pisana z perspektywy dorosłego, który „wie lepiej”, nie jest na siłę dydaktyczna, nie ma w niej tendencji do umniejszania dziecięcych problemów. To literatura, która traktuje dzieci poważnie, a jednocześnie nie stawia granic ich wyobraźni. Z Katarzyną Tubylewicz rozmawia Anna Solak.
Co w tej chwili czytasz?
To jest pytanie wymagające dłuższej odpowiedzi, bo zawsze czytam kilka książek naraz. Po pierwsze wróciłam do „Dziennika” Sándora Máraia, bo to jedna z tych książek, które warto czytać kilka razy. Czytam to z jeszcze większym zachwytem niż kiedyś, podkreślam wiele zdań. Z Máraiem nie należy się spieszyć, bo wiele w człowieku zostawia. Jeśli chodzi o szwedzkie lektury, to kończę właśnie świetny reportaż, który wyszedł też po polsku – „Uśmiech Pol Pota” Petera Fröberga Idlinga. Ta książka, swego czasu nominowana do nagrody Kapuścińskiego, sporo mówi o oślepiającej sile ideologii. Grupa bardzo lewicowych Szwedów, entuzjastów rewolucji, odwiedza Kambodżę Czerwonych Khmerów, a potem zdaje relację z tej wyprawy, przedstawiając zalany krwią kraj jako raj. Popierają ideologicznie Pol Pota, więc decydują się – bo trudno nazwać to przypadkiem – nie zauważyć zagłodzonych przez niego ludzi, nie dostrzec dokonywanego tuż obok nich ludobójstwa. Dziś, kiedy rzeczywistość tak bardzo się polaryzuje w wymiarze ideologicznym, coraz częściej słyszymy o fake newsach i coraz trudniej o obiektywną prawdę, książka Fröberga jest ostrzeżeniem.
To, o czym mówisz, w psychologii funkcjonuje pod nazwą redukcji dysonansu poznawczego.
To nie do końca to samo. Dysonans poznawczy to pewien rodzaj napięcia wywołany niezgodnością własnych przekonań i obserwacji. Jednak jeśli odczuwamy napięcie i czujemy, że coś nam się w oglądzie świata nie zgadza, to już jest dobrze. Mnie niepokoi raczej sytuacja, w której nasze przekonania są tak silne, że nie reagujemy na fakty przeczące tym poglądom. Gdy na przykład pogląd polityczny jest ważniejszy niż drugi człowiek.
Co jeszcze czytasz?
Zachwyciły mnie ostatnio „Stancje” Wioletty Grzegorzewskiej. Niestety, już je skończyłam. To urzekająca powieść, niezwykle oryginalna. Wioletta ma ogromny dar pisania o dojrzewaniu, młodych kobietach, odkrywaniu własnej seksualności. Poza tym widziana jej oczami Częstochowa staje się miastem mitycznym, prawie jak Drohobycz Schulza.
Czytałam ostatnio wywiad, w którym Grzegorzewska przyznawała, że dopiero od niedawna potrafi o sobie myśleć jako pisarce. Zaskakujące, tym bardziej że „Stancje” zbierają znakomite recenzje.
„Guguły” miały jeszcze lepsze. Myślę, że najlepsi pisarze mają to do siebie, że często w siebie wątpią. To właśnie z wątpliwości rodzą się rzeczy wyjątkowe.
Zdaje się, że polscy autorzy stanowią mniejszość w twoich lekturach. W jakich językach jeszcze czytasz?
Różnie to bywa, ale rzeczywiście czytam dużo niepolskich autorów, w przekładach i w oryginale. Prócz polskiego i szwedzkiego czytam też po angielsku. Wczoraj skończyłam „Lives of the Twins” mojej ulubionej Joyce Carol Oates. Bardzo ciekawy thriller psychologiczny, który Oates napisała pod pseudonimem Rosamond Smith, ale po tym, jak powieść została sfilmowana, wydała ją ponownie już pod nazwiskiem. Jeśli chodzi o moje szwedzkie lektury, to mogę polecić jeszcze dwie doskonałe książki, które właśnie ukazały się po polsku. Pierwsza z nich to „Poliglotyczni kochankowie” Liny Wolff – przewrotna, odważna i wielowarstwowa powieść, która dostała najważniejszą szwedzką nagrodę literacką, czyli Augustpriset. To jedna z najbardziej wciągających i zaskakujących książek, jakie czytałam w życiu! Na polski przełożyła ją świetna tłumaczka Dominika Górecka, co ma spore znaczenie, bo „Poliglotyczni kochankowie” to także książka wyśmienita stylistycznie. To opowieść o miłości i jej braku, o kobiecości i męskości, o erotyce, a jednocześnie o literaturze. Drugą szwedzką książką, po którą warto sięgnąć, jest kolejna powieść Agnety Pleijel – „Zapach mężczyzny” w tłumaczeniu Justyny Czechowskiej. To także historia młodej, wchodzącej w życie i poszukającej siebie kobiety, bardzo autobiograficzna.
Przywiązujesz dużą uwagę do tłumaczeń, prawda?
Tak, sama jestem tłumaczką, więc wiem, jak trudną sztuką jest przekład. Zdarzyło mi się mieć w ręku książki naprawdę źle przetłumaczone. To męka dla czytelnika i wielka zdrada autora.
Zdarza ci się sprawdzać zgodność z oryginałem?
Nie, to w ogóle nie o to chodzi. Problem złych tłumaczeń zazwyczaj nie polega na przekręcaniu znaczeń, tylko na zatracaniu stylu oryginału. Zdarza się, że dobra proza w złym tłumaczeniu przypomina wypracowanie czwartoklasisty. Dobry tłumacz musi przede wszystkim dobrze pisać w języku, na który przekłada. Nie wystarczy znać dobrze język oryginału. Bywa i tak, że tłumacz zaczyna działać jak automat i wychodzą z tego czasem zabawne, a często dość absurdalne historie. Na przykład w jednej z powieści Cunninghama, traktującej o środowisku gejowskim – zresztą jak większość jego powieści – jest scena, w której dwóch mężczyzn spotyka się w gejowskim barze w Nowym Jorku. Zaczynają ze sobą rozmawiać, a tłumacz nie zastanawia się nad tym, że książka traktuje o dość specyficznej sytuacji, że to jest luźna rozmowa, trochę podryw. Pamięta za to, że w angielskim nie ma formy „pan”, a w polskim jest, więc ci młodzi mężczyźni w przekładzie nie mówią do siebie na „ty” tylko na „pan”. To aż zgrzyta w uszach w tym kontekście. Warto pamiętać, że najlepsze przekłady są często dość dalekie od oryginału. Na przykład Stanisław Barańczak był bardzo odważny w swoich przekładach, zwłaszcza poezji, i ta śmiałość jest niezwykle istotna. Jak twierdzi Jerzy Jarniewicz, tłumacz jest drugim autorem tekstu.
Jak Katarzyna Skalska, tłumaczka „Autochodów” Carla Johansona. To wydana przez wydawnictwo Zakamarki szwedzka książka dla dzieci, w której rozmaite abstrakcyjne pojazdy mają dziwaczne słowotwórczo nazwy, więc bez inwencji tłumacza, nic by z tego nie wyszło.
Legendarny szwedzki tłumacz polskiej i francuskiej literatury, Anders Bodegård, który m.in. genialnie przełożył większość dzieł Gombrowicza, a także całą Szymborską, podjął się kiedyś przetłumaczenia „Lokomotywy” Juliana Tuwima. Bardzo dużo musiał w tym wierszu zmienić, żeby zachować jego rytm, humor i onomatopeje. To wciąż ta sama „Lokomotywa”, ale jednak inna, bo szwedzka. Gdyby literaturę można było tłumaczyć dosłownie, mogłyby się tym zajmować roboty, a sprawdzono już, że jest to niemożliwe.
Sama pracujesz nad czymś w tej chwili?
Cały czas sporo energii pochłaniają „Moraliści”, moje reportaże o Szwecji. To po to, by porozmawiać o tej książce przyjechałam do Poznania. Pracuję nad scenariuszem filmowym, o którym mogę na razie powiedzieć tylko tyle, że opowiada o ludziach bardzo silnie związanych z literaturą. Poza tym przekładam na polski ważny reportaż Niklasa Orreniusa, jednego z bohaterów moich „Moralistów”. Jego książka „Strzały w Kopenhadze” opowiada o Larsie Vilksie, szwedzkim artyście, który narysował karykatury Mahometa jako psa, za co kilka organizacji islamistycznych grozi mu śmiercią. Próbowano go już parokrotnie zabić, ma 24-godzinną ochronę policji. Opowieść o nim jest pretekstem do ważnych rozmyślań o współczesnym świecie.
Historia Vilksa brzmi jak przypadek redakcji „Charlie Hebdo”…
Tak, o zamachach na „Charlie Hebdo” także przeczytamy w książce Orreniusa. Bardzo ważną poruszaną w niej kwestią jest pytanie o wolność słowa i o to, czy powinny istnieć jakieś jej granice.
Á propos świętości – traktujesz książki jak coś drogocennego?
Nie do końca. Drogocenna bywa ich zawartość. Przyznam, że uwielbiam czytać na plaży, zdarza mi się też czytać w wannie. Warto dodać, że – niestety – coraz mniej książek jest naprawdę starannie wydawanych. Żyjemy w czasach masowej produkcji. Trudno traktować jak świętość coś, co po kilku dniach się rozpada.
Jeżeli czyta się w wannie, to nie ma się co dziwić.
W wannie czytam tanie wydania pocketowe, ale jest wiele książek, których nie trzeba czytać w łazience, żeby się rozpadły. Sama kupuję książki masowo, mam ich za dużo, więc co jakiś czas części się pozbywam. Są też takie, do których wracam i których nigdy bym nie oddała, na przykład „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka czy „Noce i dnie” Dąbrowskiej. Mam też specjalną półkę z ukochanymi książkami mojej młodości i dzieciństwa. Do niektórych wracam, uwielbiam raz na jakiś czas przeczytać „Błękitny zamek” Lucy Maud Montgomery. Na półce dawnych literackich miłości stoi też „Godzina pąsowej róży” Marii Krüger, cykl o Pożyczalskich Mary Norton i „Mary Poppins” Pameli L. Travers.
Nie „Muminki”, nie „Pippi Langstrump”?
Ludzie chyba dzielą się na tych, którzy kochali „Muminki” i tych, którzy jakoś nie ulegli ich czarowi. Ja nie do końca. Jeśli zaś chodzi o książki Astrid Lindgren, to w dzieciństwie wolałam „Ronję, córkę zbójnika”, „Lottę z ulicy Awanturników” albo „Dzieci z Bullerbyn” i mało znane „Zwierzenia Britt-Mari”, które zresztą były jej pierwszą książką. Cykl o Pippi doceniłam później, już jako osoba dorosła. Jako feministka powinnam mówić, że Pippi od zawsze była moją ulubioną bohaterką, ale tak nie było. Już jako nastolatka czytałam dużo polskiej literatury: Krystynę Siesicką, Małgorzatę Musierowicz, Zofię Chądzyńską, która zresztą była też świetną tłumaczką. Mam poczucie, że teraz brakuje nam mądrej literatury dla starszej młodzieży. Boleję nad tym, że kolejne książki Musierowicz niewiele mają już wspólnego z moją ulubioną „Kłamczuchą”.
Czym różni się szwedzka literatura dla dzieci od literatury polskiej? I na czym twoim zdaniem polega dzisiejsza luka w polskiej literaturze młodzieżowej? I to, że nasza młodzież tak mało czyta, w przeciwieństwie do swoich skandynawskich rówieśników? Z książki „Szwecja czyta. Polska czyta”, której jesteś pomysłodawczynią i współredaktorką, najbardziej zapamiętałam, że Szwedzi poświęcają na czytanie średnio 20 minut dziennie, a skandynawskie tabloidy zamieszczają codziennie przynajmniej 3–4 recenzje książek.
Skandynawska literatura dla dzieci nie jest pisana z perspektywy dorosłego, który „wie lepiej”, nie jest na siłę dydaktyczna, nie ma w niej tendencji do umniejszania dziecięcych problemów, to literatura, która traktuje dzieci poważnie, a jednocześnie nie stawia granic ich wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na książki Astrid Lindgren. Na wyrazistość i siłę osobowości jej bohaterów, na niezależną, samostanowiącą i łobuzerską Pippi, która nie ma nic wspólnego ze stereotypem grzecznej dziewczynki, na potrafiącą wyrażać wściekłość Lottę. Bohaterowie Lindgren borykają się z prawdziwymi problemami, z samotnością, jak Mio, z doświadczeniem śmierci kogoś bliskiego, jak Sucharek z „Braci Lwie Serce”. Wszystko to pisane jest z empatią i humorem, bez pobłażliwego poklepywania po plecach albo grożącego palucha. Jest w tym również wiele odwagi. W Szwecji sporo się eksperymentuje z książkami dla dzieci, porusza się tematy tabu. Idealnym przykładem jest tu „Mała książka o kupie” Pernilli Stalfelt, która ukazała się także w Polsce. To odpowiedź na dziecięcy okres fascynacji fekaliami. Szwedzkie książki dla dzieci traktują małych czytelników jak równorzędnych partnerów i w tym sensie są odzwierciedleniem szwedzkiego modelu wychowania. Jeśli zaś chodzi o książki dla młodzieży, to mam wrażenie, że mają one w Szwecji znacznie wyższą pozycję niż w Polsce i to powoduje, że biorą się za nie cenieni pisarze. Wystarczy powiedzieć, że Gunnar Ardelius, przewodniczący Szwedzkiego Związku Pisarzy i Tłumaczy, jest autorem prozy dla młodzieży.
Będziemy w stanie kiedyś dogonić Szwecję?
Mam nadzieję, że tak, ale warto dodać, że Szwecja też ma problemy z czytelnictwem. Wcale nie jest tak idealnie, jak mogłoby się wydawać, bo badania wyraźnie wskazują, że młodzież, zwłaszcza młodzi chłopcy, czyta mniej niż wcześniejsze generacje. Jak wszędzie na świecie uwagę dzieci i młodych ludzi odciągają smartfony, komputery i media społecznościowe. Za to w Szwecji stosuje się świetne i proste metody, by temu przeciwdziałać. Na przykład na lekcjach szwedzkiego są godziny samodzielnego czytania, kiedy dzieci po prostu siedzą i czytają, najczęściej te książki, które same wybrały w bibliotece. W Polsce mamy obsesję kanonu, w Szwecji jest bardzo mało lektur obowiązkowych. Oczywiście, poznaje się najważniejsze dzieła literatury szwedzkiej i międzynarodowej, ale walczy się raczej o to, żeby dzieci w ogóle czytały. Stąd pomysł, by część lektur wybierały sobie same. Potem piszą na ich temat prace albo prezentują je w klasie. W Szwecji nie patrzy się na literaturę w tak straszliwie hierarchizujący sposób jak w Polsce, nie dyskutuje się wciąż o tym, co jest literaturą „dobrą” i pouczającą, a co „złą”. Uważa się za to, że można czytać komiksy, jeśli to jest czyjaś droga do czytania. W Polsce, gdzie ponad sześćdziesiąt procent ludzi nie czyta w ogóle, dyskusja na temat tego, czy w kanonie mają się znaleźć dzieła Żeromskiego czy może Orzeszkowej, jest w gruncie rzeczy surrealistyczna, bo niestety większość młodzieży w szkole nie czyta lektur, tylko ściągi podsumowujące zawartość i pozwalające zaliczyć testy ze znajomości książek. To prawdziwa plaga, która trwa już wiele lat, wiem coś o tym, bo przez wiele lat udzielałam korepetycji z polskiego.
Zapomina się chyba o najważniejszym – o umiejętnościach, które wykształca w nas czytanie.
Czytanie jest nam niezbędne, by odnaleźć się w świecie. Rozwija nie tylko słownictwo, ale także zdolność abstrakcyjnego myślenia, wyobraźnię, empatię. Istnieją badania, które dowodzą, że czytanie zwiększa aktywność lewej półkuli mózgu, brytyjscy naukowcy dowodzą, że dzieci czytające książki lepiej radzą sobie z matematyką. W dzisiejszym, pędzącym świecie, który przytłacza nas nadmiarem informacji i oferuje zbyt wiele bodźców, czytanie to terapia. To joga dla mózgu.
W takim razie sprawą powinno się chyba zainteresować Ministerstwo Zdrowia, nie tylko Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Dokładnie. I mówię to poważnie: czytanie będzie kiedyś przepisywane jako lekarstwo na współczesne choroby cywilizacyjne. Poza tym bardzo ważni są rodzice, ich czas poświęcony czytaniu dzieciom. Sami bardzo dużo czytaliśmy naszemu synowi, kiedy był mały, dzięki czemu poznał na przykład serię o Mikołajku, która co ciekawe w ogóle nie jest tłumaczona na szwedzki. Ale później miał taki okres w życiu, kiedy bardzo trudno było go zachęcić do czytania. Miałam poczucie klęski, tyle mu czytaliśmy i nic…
W mojej podstawówce po „Mikołajka” ustawiały się kolejki.
No właśnie, uwielbiam go! Wracając jednak do mojego prawie już dorosłego syna, to stał się cud i Daniel wrócił do czytania. Teraz jest dla niego bardzo ważne. Myślę więc, że to jest tak, że jeśli w domu są książki, a dzieci widzą rodziców czytających, to same też będą czytały. Może zdarzy im się okres mniejszego zainteresowania książkami, ale prędzej czy później wrócą do czytania.
Jak do nałogu.
Tak, ale to zdrowy nałóg. Jest świetnie, jeśli dorosłemu człowiekowi czytanie kojarzy się z domowym ciepłem i bezpieczeństwem, którego zaznał w dzieciństwie. Jeśli jest radością, tym czymś, na co się czeka. Szwedzcy turyści zawsze coś czytają na wakacjach, to widać na plażach całego świata, bo Szwedzi sporo podróżują. Książki kojarzą im się z relaksem, odprężeniem. Nie wiem, czy zauważyłaś, że polscy plażowicze dość rzadko sięgają po książki.
To, co mówisz, kojarzy mi się z pewnym rysunkiem satyrycznym, przedstawiającym matki z dziećmi na ławce w parku. Jedna z mam trzyma w ręku książkę, druga smartfona. Ich dzieci analogicznie. Ta ze smartfonem pyta tę z książką: „Przepraszam, co Pani robi, że Pani dziecko czyta?”.
Dokładnie. Dzieci uczą się, obserwując rodziców, przejmują ich obyczaje i nawyki. James Baldwin, którego książki wielbię, twierdził, że dzieci nigdy nie słuchają starszych, ale zawsze ich naśladują. Nie wystarczy im mówić, że fajnie czytać, trzeba im też to pokazać. Mam wrażenie, że niestety sporo złego robi polska szkoła. Bardzo często nauczyciele koncentrują się nie na pasjonujących dyskusjach o książkach, ale na wyłapywaniu, kto nie przeczytał lektury. Służą do tego te wszystkie testy z pytaniami tak przewidywalnymi, że wystarczy przeczytać opracowanie zamiast książki. To rodzaj gry między nauczycielem i tymi, którzy nie przeczytali, ale udają, że przeczytali. Łączą się z tym stres i różne nieprzyjemne emocje. Wykształcają się skojarzenia ze strachem i nudą, a nie z przyjemnością odkrywania nowych światów. Chodzi o to, żeby czytanie łączyło się z wolnością, a nie ze zniewoleniem. Sama jestem dość przekorna, więc wszystkie szkolne lektury czytałam w innym czasie, niż powinnam. W ogóle kwestia kanonu i lektur obowiązkowych rodzi wiele moich wątpliwości, ale to temat na inną długą rozmowę.
Zawsze czytasz książki do końca?
Nie! Jeśli uznam, że szkoda mi czasu na daną książkę, odkładam ją bez żalu. Zdarza mi się też przerywać czytanie i wracać po dłuższym czasie. Mogę przez to sprawiać wrażenie chaotycznego czytelnika, ale tak naprawdę to nie jest chaos, tylko moje świadome wybory.
Czyli jesteś czytelniczką wybredną?
Możliwe, ale mam poczucie, że warto dokonywać selekcji. Jest zbyt dużo książek i niewiele czasu.
Zgadzam się. To wieczna udręka wytrawnego czytelnika.
rozmawiała: ANNA SOLAK
KATARZYNA TUBYLEWICZ – pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka z języka szwedzkiego. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie; prowadziła zajęcia na temat kultury polskiej na Uniwersytecie Sztokholmskim. Mieszka w Sztokholmie i w Warszawie. Od lat praktykuje jogę i jest jej nauczycielką.
Autorka powieści „Własne miejsca” i „Rówieśniczki”, „Ostatnia powieść Marcela”; pomysłodawczyni i współautorką antologii rozmów na temat promocji czytelnictwa „Szwecja czyta. Polska czyta”. Ostatnio wydała zbiór rozmów i reportaży o współczesnej Szwecji pt. „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”. Jest czytelniczką poszukującą i wymagającą, chętnie zmieniającą gatunki, czasem wracającą do najważniejszych dla siebie lektur. Za najbardziej wnikliwą formę czytania uważa tłumaczenie literatury.
ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.