Barbara Klicka: Bardzo nie lubię, jak mnie autor poucza
3 lipca 2019
Będąc dzieckiem, całą Trylogię przesłuchałam na kasetach, dlatego pamiętam tę literaturę jako dźwięk, nie jako tekst. Jakbym miała nagrywarkę w głowie. Z poetką i prozaiczką Barbarą Klicką rozmawia Anna Solak.
Co teraz czytasz?
Właśnie skończyłam czytać, właściwie już po raz trzeci, „Ontologię przypadłości” Catherine Malabou. Chociaż nie jestem jakoś bardzo oczytana w filozofii, ta książka pomogła mi domknąć myślowo różne wątki ze „Zdroju”. I chyba w ogóle posłużyła mi jako pożywka do myślenia o moim własnym pisaniu. To było duże przeżycie lekturowe, z rodzaju: „Tadam! Właśnie otwierają się przede mną jakieś drzwi, których istnienie tylko przeczuwałam”.
Trzy razy?
No tak. Ale to malutka książeczka w formacie kieszonkowym, więc nie było z tym bardzo dużo roboty. Dość często książki dla mnie istotne czytam więcej niż raz.
To rezultat zachwytu nad książką? Potrzeby utrwalenia treści? A może jedno i drugie?
Nie mam ambicji ani potrzeby, żeby wykuwać na pamięć książki. Raczej sprawdzam siebie i swoje ścieżki przy pomocy tej wielokrotnej lektury. Co rzeczywiście wyczytałam, a co sobie wyfantazjowałam na podstawie tekstu? Oczywiście, nawet jeśli moja lektura oparta byłaby w całości na „błędzie”, nie widzę w tym nic złego – to raczej źródło dodatkowych informacji. Zazwyczaj takie ponowne lektury przeżywam z książkami zwanymi dla pewności literaturą piękną. W tym wypadku to zachwyt myślą, a nie literą. A dokładniej zachwyt tym, że ta myśl trafiła do mnie teraz i tak niesłychanie dużo rzeczy mi domyka.
To raczej prywatny etap?
Tak. Ostatnio ściągnęłam sobie też „Serotoninę” Houellebecqa. Jeśli chodzi o niego, mam mieszane uczucia, chociaż „Uległość”, która jest uznawana raczej za nieudana książkę, zrobiła na mnie jednak spore wrażenie. Zazwyczaj lubię literaturę piękniej napisaną, ale Houellebecq wydaje mi się bardzo czułym sejsmografem, odbiornikiem świata – i to mnie u niego interesuje, wyjątkowo nie jego warstwa literacka. W „Uległości” jest scena, w której bohater kontempluje średniowieczną figurkę Czarnej Madonny i kontempluje też pustkę, która została po średniowiecznym projekcie Europy – to mi się wydaje naprawdę interesujące. Z rozbawieniem czytałam finał tej książki, w której główny bohater decyduje się przejść na islam nie z powodu długich dysput teologicznych, ale dlatego, że nowi pracodawcy obiecują mu – poza zachowaniem pozycji społecznej – zaawansowane pośrednictwo matrymonialne. Trzy żony i każda z zasady uległa! Myślę, że to doskonały obraz jednej z sił, która prowadzi w Europie do kontrrewolucji. Houellebecq wydaje mi się więc kronikarzem tego, co mogłabym, nieco tylko na wyrost, nazwać europejską kontrrewolucją.
Jest jeszcze ktoś, kogo postawiłabyś obok Houellebecqa?
Nie wiem, bo właściwie nie czytam brzydko piszących konserwatystów (śmiech).
Myślisz, że jeśli chodzi o zachwyt, zawsze jest wybór tylko między treścią a literą? Czy są pisarze, którzy potrafią to łączyć?
Oczywiście, że są! A ja w dodatku w zasadzie sądzę, że ten podział przydaje się tylko przy gorszych realizacjach literackich. U tych, których naprawdę lubię, te dwa poziomy są ze sobą związane i jeden nie istnieje bez drugiego. Zazwyczaj są to autorzy i autorki osadzeni w polszczyźnie, chociaż – rzecz jasna – są wyjątki, ale one wymagają wybitnych tłumaczy.
Właśnie czytam Charlesa Reznikoffa w przekładzie Piotra Sommera, który wyszedł w WBPiCAK. To jest jednak dość szczególna – zwłaszcza w wypadku poezji – sytuacja, że w związku z kunsztem tłumacza i z tym, jak dobrym jest on poetą tego tutaj naszego języka, udaje się powiązać Reznikoffa z polszczyzną tak silnie, że to działa.
Skoro tak, to jacy autorzy trafili na tę listę?
Przeszłam ostatnio ponowną fascynację Leo Lipskim, który jest dla mnie bardzo ważnym autorem od czasu studiów. „Piotruś”, bo to o nim głównie tu mówię, jest dla mnie książką, która od lat w tajemniczych okolicznościach powraca na miejsce przy łóżku, a jak wiadomo – to o czymś świadczy (śmiech).
Na twojej liście nie pojawiła się jeszcze żadna kobieta.
To nie znaczy, że ich tam nie ma. Poza tym – zaczęłam przecież od Catherine. Krystyna Miłobędzka jest dla mnie bardzo ważną poetką. Również Anna Świrszczyńska. Prozaiczek akurat nie mam teraz w głowie, poza tym, że jestem wielbicielką ostatniej książki Zyty Rudzkiej. A z zagranicznych autorek przepadam za Hertą Müller w przekładach Katarzyny Leszczyńskiej, ale też na przykład za Virginią Woolf.
Nagle same kobiety. Zmieniłyśmy kurs o 180 stopni.
Bo jest ich jednak spory zasób. Lubię literaturę, która nie rości sobie prawa do mądrzenia się. Bardzo nie lubię, jak autor czy autorka starają się mnie pouczać. No i wydaje mi się, że kobietom rzadziej zdarza się rościć sobie takie prawo. Cenię intensywne propozycje, ale takie, którym udaje się jednak nie przekraczać tej wątłej granicy, za którą ktoś – na przykład przy pomocy „moralnej racji” – usiłuje mnie zmusić, a nie nakłonić do przyjęcia jego optyki.
Książki dzieciństwa?
Zawsze kiedy ktoś zadaje mi to pytanie, pierwszy przypomina mi się, prawdopodobnie ze względu na ten spektakularny tytuł, „Porwany za młodu”. A potem cała Trylogia Sienkiewicza, którą znam prawie na pamięć. Moje imię, cóż, nie pozostaje bez związku z „Panem Wołodyjowskim”.
Czyli fatum. Nie było już ucieczki.
Moi rodzice są bardzo osadzeni w tych sienkiewiczowskich tendencjach.
Bawią się w rekonstrukcje historyczne?
Nie, ale powstrzymują się w ostatnim momencie (śmiech). Poza tym, kiedy chorowałam w dzieciństwie, mama zapisała mnie do biblioteki zbiorów specjalnych dla niewidomych, więc całą Trylogię przesłuchałam na kasetach.
Zrobiłaś to, zanim jeszcze audiobooki były modne.
Tak. Dlatego pamiętam tę literaturę jako dźwięk, nie jako tekst. Jakbym miała nagrywarkę w głowie. Teraz słucham audiobooków zazwyczaj tylko wtedy, kiedy prowadzę samochód, ale zawsze jest to coś, co już wcześniej czytałam. Przesłuchałam w ten sposób moją ukochaną powieść Lema – „Niezwyciężony” i po raz kolejny „Solaris”.
Najbardziej wstydliwa lektura?
„Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley. I jeszcze „Życie seksualne Catherine M.” francuskiej krytyczki sztuki Catherine Millet. Swego czasu było o tej książce głośno wśród moich znajomych. Autorka opisywała w niej udział swojej bohaterki w różnych erotycznych awanturkach. Pamiętam, że towarzyszył jej nimb lektury wyzwolonej, przekroczeniowej.
Wszystko możliwe, zwłaszcza jeśli to było jeszcze przed serią o pięćdziesięciu twarzach Greya.
Tak, zdecydowanie przed. No i nie była to chyba książka aż tak bardzo zanurzona w popkulturowych mitach. A! I jeszcze „Pamiętniki” Anaïs Nin, ale tego nie wstydziłaby się już chyba nawet moja babcia.
Na co dzień wybierasz papier czy czytnik?
Czytam raczej papierowo.
Bo to romantyczne?
Nie, to nie ma nic wspólnego z romantyzmem. Jestem ’81 rocznik i po prostu się przyzwyczaiłam. Poza tym ostatnio czytałam na czytniku „Idiotę” Dostojewskiego w przekładzie Adama Pomorskiego i trochę szlag mnie trafiał, bo po odłożeniu tekstu nie mogłam sobie potem przekartkować kilku ostatnich stron dla przypomnienia, w którym dokładnie miejscu się znajduję. Że o mazaniu po marginesach uprzejmie nie wspomnę.
Jak to? Przecież w czytnikach jest taka opcja!
Nie u mnie. Mam stary czytnik, bez dotykowego ekranu. Poza tym lubię mieć książki w domu, móc do nich zajrzeć. To oddzielna przyjemność – to podchodzenie do książek, zaglądanie to tu, to tam. Lubię też na przykład wracać do autorów, których książki kiedyś mi się podobały, a potem przestały, i sprawdzać, dlaczego tak się stało.
Są jakoś specjalnie odseparowani?
Nie, te nie. Ale mam inną, oddzielną półkę pod roboczą nazwą no way. To książki, których nie pożyczam, te, o których sądzę, że mogłabym ich potrzebować w każdej chwili.
Jest jakoś zabezpieczona? Książki są pod kluczem albo oddziela je specjalna policyjna taśma?
Nie, po prostu każdemu, kto do mnie przychodzi, mówię: „To jest moja półka no way”. I już nikt nie wyciąga ręki (śmiech).
Inne książki pożyczasz?
Im jestem starsza, tym bardziej myślę, że cała moja biblioteka powinna być no way. Po prostu zapominam komu co pożyczyłam. Nie prowadzę ewidencji, więc zdarza się, że coś ginie.
Może to że książka ginie, to pewien rodzaj komplementu. Widocznie musiała być dobra.
Tak, niech sobie żyją te książki. Zresztą pracuję dla Fundacji Nowoczesna Polska, która prowadzi największą w Polsce bibliotekę internetową, czyli Wolne Lektury. Mamy tam 5,5 tys. książek w wolnym dostępie na czytniki. To wcielona idea książki w ruchu, pod którą podpisuję się obiema rękami. Chociaż, po przemyśleniu sprawy, muszę powiedzieć, że wolałabym jednak, żeby te moje osobiste książki wracały.
Idea ideą, ale własne książki to zupełnie inny temat.
Więc właśnie.
Skoro książka ma być w ruchu, to zakładam też, że można „coś” z nią zrobić, na przykład pozaginać rogi, założyć czytaną akurat stronę liściem z parku…
Wszystko można. Wszystko, co ma jakiś sens. Sama dużo mażę po książkach i nigdy jeszcze nie powstrzymał mnie przed tym fakt, że akurat nie było pod ręką ołówka. Czasem z ważnych książek robię też notatki, ale to już w osobnym notesie. Łapię w ten sposób myśli, które potem czasem wykorzystuję we własnym pisaniu. Mazanie po książkach zazwyczaj jest śladem zachwytu albo irytacji i bardzo lubię chodzić potem tymi śladami. To historia o tym, jak zmienia się gust, jak nie pamięta się swoich dawnych zachwytów, silnych emocji w czasie lektury.
I co wtedy piszesz na marginesie? „Bzdura!”, wykrzyknik albo „Łał!”?
Tak, zazwyczaj wykrzyknik albo znak zapytania. Albo takie duże zakreślenia, które mają wyjaśnić potem wszystko po latach. Zakreślam ważne zdania albo te szczególnie piękne.
Może właśnie dlatego potem nie wracają.
Na szczęście nie wszystkie książki które przeczytałam pokreśliłam. Tylko te, przy których pojawia się pasja.
rozmawiała: ANNA SOLAK
BARBARA KLICKA (ur. 1981 r.) – poetka, prozaiczka, dramaturżka i dramatopisarka. Debiutowała w 2000 roku. W latach 2010–2014 pracowała jako redaktorka kwartalnika „Cwiszn”, poświęconego literaturze i sztuce żydowskiej. W 2012 r. wydała tom „same same”, nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. W 2016 r. za książkę „Nice” została uhonorowana Nagrodą Literacką Gdynia i Silesiusem. Jest autorką poematu scenicznego „Elementarz”, wystawionego w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie (premiera w grudniu 2017 roku). W styczniu 2019 roku ukazała się jej powieść pod tytułem „Zdrój”.
ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Kulturapoznan.pl. Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki czyta w każdej wolnej chwili i miejscu.